60 mln w Warszawie, 22 mln we Wrocławiu i 20 mln w Krakowie. Tyle mogą wynieść kary, które zapłacą miasta znajdujące się na niechlubnym podium odpadowych maruderów, którym daleko do osiągnięcia wymaganych 50 proc. recyklingu w 2020 r. Spodziewane koszty oszacował Paweł Głuszyński z Towarzystwa na rzecz Ziemi, korzystając ze sprawozdań samorządów i algorytmu, który będzie stosowała UE. Na tej właśnie podstawie będą wyliczane sankcje za ewentualne uchybienia.
Do wzoru podstawiono ostatnie dane z 16 urzędów miejskich za 2018 r. dotyczące średniego wzrostu ilości odpadów i szacunkowej ilości odpadów przekazywanych do recyklingu w ciągu ostatnich trzech lat, wraz z prognozowanym wzrostem do 2020 r. Z wyliczeń wynika, że przy obecnym tempie, w jakim poprawiamy selektywną zbiórkę, kary będą nieuniknione. W praktyce oznacza to, że za fiasko śmieciowej rewolucji, w której wciąż jesteśmy daleko w tyle w stosunku do unijnych zobowiązań (zgodnie z danymi Ministerstwa Środowiska w 2017 r. osiągnęliśmy poziom ok. 29 proc.), zapłacą sami mieszkańcy.
Ile dokładnie? Każda tona odpadów, której samorządy nie przekażą do przetworzenia, będzie kosztować nas 270 zł. Przy czym koszty te spadną nie tylko na mieszkańców największych ośrodków. W najgorszym scenariuszu, czyli przy zachowaniu dotychczasowego mizernego wzrostu poziomu recyklingu o średnio ok. 2,25 proc. rocznie, sankcje obciążą bowiem wszystkie gminy.
Reklama

Kreatywna księgowość i niekreatywna księgowość

Wyniki są orientacyjne, bo statystyki dotyczące odpadów są bardzo rozbieżne u samych włodarzy. – Niestety, spotykamy się z takimi absurdami, że gminy, które nie przykładają się do selektywnej zbiórki, czasami lepiej wypadają w statystykach niż te zaangażowane w ekologię, wykazujące inicjatywę – mówi Leszek Świętalski ze Związku Gmin Wiejskich RP.
Eksperci są zgodni, że wiele zależy od samego sposobu liczenia, co jest recyklingiem, a co już nie, oraz jakie odpady można będzie ująć w statystykach. Przykładowo Gdańsk, jako jedyny z analizowanych miast, pozyskał za zeszły rok dane o zebranych odpadach w punktach skupu surowców wtórnych, co potencjalnie pozwoliłoby mu uzyskać 44-proc. poziom recyklingu. Jak jednak zwraca uwagę Paweł Głuszyński, wszystkie te odpady to metale z grupy odpadów budowlanych i remontowych, więc nie powinny być zaliczone do recyklingu odpadów komunalnych.
– Mowa o metalach o kodzie 17 (tzn. żelazo i stal oraz metale kolorowe – red.) – wyjaśnia. Zaznacza przy tym, że Ministerstwo Środowiska nie kwestionuje takich praktyk i dopuszcza zaliczanie odpadów pochodzących z punktów skupu do statystyk komunalnych.
- W przypadku selektywnie zbieranego złomu metalu ma to też sens z innego powodu, a mianowicie w grupie odpadów komunalnych metale ujęte są nieprecyzyjnie tylko pod jednym kodem 20 01 40. Tak niestety jest też w unijnym katalogu odpadów - dodaje Głuszyński.

Ratunek czy pudrowanie problemu?

Taki zabieg pozwolił też w poprzednich latach poprawić wyniki Kielcom. O tym, jak bardzo ów dodatkowy strumień odpadów odbieranych m.in. z punktów skupu czy szkół zawyżył statystyki, świadczy to, że gdy miasto z niego w zeszłym roku zrezygnowało, to poziom recyklingu materiałowego spadł o ponad połowę.
Eksperci są podzieleni w ocenie, czy takie rozwiązania są korzystne, czy na dłuższą metę wręcz przeciwnie. – Z jednej strony, jeżeli samorząd będzie usilnie próbował poprawić swoje wyniki, by płacić mniej, i znajdzie inne źródła odpadów, które uwzględni później przy wyliczeniach, to jest to na plus. Z drugiej, ta sama groźba wysokich kar spycha gminy w stronę kreatywnej księgowości, która może w dłuższej perspektywie przysporzyć jeszcze więcej zmartwień – słyszymy.
Branża podkreśla bowiem, że chociaż nikt nie chce płacić kar, to musimy też mieć na względzie cel środowiskowy, który przyświeca całej odpadowej rewolucji, czyli przestawienie gospodarki na model cyrkulacyjny. – A kreatywna księgowość, chociaż ratuje nas przed karami, wcale do tego pożądanego modelu nas nie zbliża – mówią.

Nowy wzór, nowa nadzieja?

Wiele samorządów chwali się dziś, że odbiega od niskiej średniej i osiąga poziom selektywnie zebranych odpadów rzędu 35‒40 proc. Sęk w tym, że korzystne statystyki są oparte na starym, skomplikowanym wzorze, który od przyszłego roku zastąpi nowy sposób liczenia, wspólny dla całej UE. Będzie on prostszy: masa odpadów poddanych recyklingowi dzielona na całkowitą masę wytworzonych odpadów i pomnożona przez 100 proc.
Dotychczasowe przepisy określały, że poziom był liczony w stosunku do czterech frakcji odpadów, czyli papieru, metali, tworzyw sztucznych i szkła. Teraz będą się w nim mieścić również tzw. bioodpady. Zastępują one odpady zielone (pojęcie to zostało już usunięte z przepisów) i są kategorią szerszą, która obejmuje również odpady kuchenne i spożywcze.
Resort środowiska przekonuje, że taka metoda liczenia zapewni gminom skok wskaźników. O ile frakcja ta będzie w ogóle selektywnie zbierana i przetwarzana, co dziś stanowi jeden z największych problemów. Widać to w sprawozdaniach miast wojewódzkich za 2018 r., w których wykazywane kompostowanie jest marginalne. Tymczasem frakcja ta stanowi nawet ponad 40 proc. wszystkich odpadów komunalnych.
Bez możliwości jej zagospodarowania o recyklingu będzie można zapomnieć. – Obecne instalacje i technologie mechaniczno-biologicznego przetwarzania nie rozwiążą problemu bio, a budowa efektywnego sytemu zajmie co najmniej kilka lat – mówi Tomasz Uciński, prezes Krajowej Izby Gospodarki Odpadami.
Podobne obserwacje ma Piotr Szewczyk, przewodniczący Rady RIPOK. – Dziś, by wytwarzać kompost, instalacje muszą przejść istną drogę przez mękę. Formalności są ogromne, a cała procedura zatwierdzenia kosztowna – mówi.
Właśnie z tych powodów, jak obawia się Paweł Głuszyński, efekt liczenia poziomu recyklingu nowym wzorem będzie dla większości gmin niekorzystny. – Poziom zbiórki tej frakcji jest niski, a możliwość zaliczenia jej do recyklingu biologicznego mocno ograniczona. Ze 194 istniejących kompostowni doliczyłem się 25 dla kuchennych oraz 36 dla zielonych, które mają decyzje pozwalające zaliczyć swój produkt do recyklingu – mówi. I podkreśla, że nie tylko liczba, ale również wydajność kompostowni jest dziś niewystarczająca, bo umożliwi przetworzenie zaledwie nieco ponad 15 proc. powstających bioodpadów.