Trwające w Hongkongu od kilku miesięcy demonstracje przeciwko władzom i zgłoszonemu przez nie projektowi nowelizacji prawa ekstradycyjnego pogrążyły ten specjalny region administracyjny ChRL w największym kryzysie politycznym od dekad. W jednym z czerwcowych marszów protestu uczestniczyły według organizatorów prawie dwa miliony osób, czyli mniej więcej jeden na czterech Hongkończyków. Regularnie dochodzi tam do starć protestujących z policją.

"Dowody wskazują, że sytuacja nie pogorszyłaby się do tego stopnia, gdyby nie ingerencje i podżeganie obcych sił. Hongkong jest częścią Chin. Żaden obcy kraj nie powinien ingerować w wewnętrzne sprawy Hongkongu" - stwierdził Liu. Oskarżył również zachodnie media o nieobiektywne przedstawianie wydarzeń oraz mylenie dobra ze złem.

W rozmowie z dziennikarzami ambasador ocenił również, że jeśli sytuacja będzie dalej pogarszać się, Pekin nie będzie tylko "siedział z założonymi rękami i obserwował". "Rząd centralny nigdy nie pozwoli, aby nieliczni brutalni przestępcy ciągnęli Hongkong niebezpieczną drogą, w dół niebezpiecznej przepaści" - zaznaczył.

"Mamy wystarczające możliwości i wystarczające uprawnienia w ramach prawa podstawowego, by szybko stłumić niepokoje" - oświadczył, odnosząc się do hongkońskiej minikonstytucji. Powtórzył przy tym stanowisko chińskiego rządu, że w nielegalnych działaniach protestujących widoczne są "oznaki terroryzmu".

Reklama

W ostatnich tygodniach Chiny znacznie zaostrzyły retorykę w sprawie demonstracji w byłej brytyjskiej kolonii i zgromadziły duże siły paramilitarne w mieście Shenzhen przy granicy z Hongkongiem. Nasiliło to obawy, że komunistyczny rząd ChRL może zdecydować się na pacyfikację protestów przy użyciu wojska, podobnie jak postąpił wobec demonstrantów na placu Tiananmen w Pekinie w 1989 roku.

Według większości komentatorów taki scenariusz wciąż jest jednak mało prawdopodobny, m.in. z powodu olbrzymiego ryzyka dla wizerunku, a także dla gospodarki Chin i ich relacji z innymi krajami. Niepokoje w Hongkongu nie osiągnęły jeszcze skali, która w oczach Pekinu uzasadniałaby bezpośrednią interwencję zbrojną, ale to może się zmienić, jeśli protesty będą nadal trwały – podał w czwartek dziennik "South China Morning Post", powołując się na doradców chińskiego rządu.

Chińskie władze wielokrotnie sugerowały, że za protestami stoją antychińskie "obce siły", w tym "czarne ręce" USA. Politolog z Uniwersytetu Lingnan w Hongkongu Samson Yuen, jeden z autorów zakrojonego na szeroką skalę badania ankietowego wśród uczestników 12 manifestacji od 9 czerwca, powiedział PAP, że nie sądzi, aby protesty mogły być organizowane przez jakiekolwiek "obce siły".

"Jeśli ktoś rzeczywiście wierzy w zagraniczne siły, powinien pokazać twarde dowody, a nie tylko puste oskarżenia (...) Biorąc pod uwagę strukturę tych protestów, bardzo ciężko uwierzyć, że ktoś je organizuje. Natura tego ruchu sprawia, że to raczej niewiarygodne" - ocenił badacz.

Z Kantonu Andrzej Borowiak (PAP)