Sawulski jest wprawdzie o kilka lat młodszy (rocznik 1989) ode mnie, ale nie ma to większego znaczenia. Z punktu widzenia ojców (rzadziej matek) założycieli III RP obaj jesteśmy szczawikami, którzy „nie wiedzą, jak było”. Tu jednak pojawia się paradoks – bo obrońcy III RP chętnie sięgają dziś po książki z półki „młodzi o transformacji”. Tak zakwalifikowano moją „Dziecięcą chorobę liberalizmu” z 2014 r., przyjętą w obozie liberalnym z życzliwym zaciekawieniem. Na tej samej zasadzie łaskawie przyjmują dziś Sawulskiego: „No, niech nam młody człowiek powie, co o nas myśli to jego pokolenie! Słuchamy…”.
Sawulskiego muszę jednak przestrzec. To zainteresowanie nie jest tym, czym się na pierwszy rzut oka wydaje. Życzliwość szybko przeradza się w irytację, gdy okazuje się, że autor nie wyrazi zrozumienia dla motywacji oraz pobudek budowniczych III RP. A jeśli zacznie z własnych analiz transformacji wysnuwać suwerenne wnioski polityczne, to może być to już powodem do wojny z nim. Wtedy zaciekawienie znika, pojawia się nieśmiertelne: „Co on może wiedzieć o przemianach? Mleko miał przecież wtedy pod nosem…”. Można się oczywiście bronić faktami, statystykami czy teoriami ekonomicznymi, ale grona wściekłych matuzalemów przemian to nie powstrzyma. Oni mają wspomnienia i biografie, które, ich zdaniem, przebiją każdy fakt empiryczny i każdy zestaw statystyk. Na tym polu z nimi nie wygrasz. Jedynym, co może złagodzić gniew obrońców III RP, jest mówienie tego, co chcą usłyszeć. A więc krytykowanie ich – jak to się mówi – na kanapkę. Miłe słowo, wyrzut i znowu sosik z pochwał dla ich mądrości. Plus obowiązkowe oburzenie, że pisowcy są straszniejsi. Tak to niestety działa. Do tego trzeba jeszcze pracę ugrzecznić i pozbawić co ostrzejszych wniosków.