Znany z lewicowych poglądów de Blasio na spotkaniu przedwyborczym ustosunkował się do kwestii opieki zdrowotnej, podatków, imigracji, podziałów na tle rasowym czy dostępu do broni palnej. Z pasją przedstawiał swój program, który może być postrzegany za radykalny także w środowisku Demokratów.

W trakcie zorganizowanego przez CNN spotkania w nowojorskim ratuszu de Blasio zapowiadał, że chce doprowadzić do tego, by pacjenci nie musieli traktować pogotowia ratunkowego jako jedynego ośrodka opieki zdrowotnej. "Miliony Amerykanów mają tylko jednego lekarza, a jest to pogotowie. To jest najgorsze i ostatnie miejsce, do którego ludzie powinni udawać się, poszukując opieki zdrowotnej, i jest to jedno z najdroższych miejsc. Zgadnijcie, kto za to płaci? Każdy z nas" - podkreślał.

Odniósł się m.in. do sieci publicznych szpitali w Nowym Jorku. Twierdził, że przez wiele lat mierzyły się z problemami, ale dzięki wsparciu, inwestycjom i przywództwu są teraz silne, wypłacalne i zmodernizowane. Nowy Jork, jak dodał, gwarantuje opiekę medyczną każdemu nowojorczykowi, który nie ma ubezpieczenia zdrowotnego.

Zdaniem burmistrza w USA nie powinno być nikogo bez ubezpieczenia zdrowotnego. Pytany, skąd wziąć na to fundusze, odparł, że w pierwszym rzędzie należałoby uchylić obniżkę podatków dla ludzi bogatych i korporacji wprowadzoną przez obecnego republikańskiego prezydenta Donalda Trumpa. De Blasio mówił, że bogaci od 40 lat stają się coraz bogatsi i płacą coraz mniejsze podatki, a władze federalne pomagają im na każdym kroku.

Reklama

Tłumaczył, że chciałby powrotu do programu podatkowego obowiązującego za prezydentury Dwighta Eisenhowera (1953-1961) z 70-procentowym podatkiem dla najbogatszych.

"Był to czas w naszej historii, kiedy inwestowaliśmy najwięcej w naszych ludzi, inwestowaliśmy najwięcej w nasze publiczne szkoły, najwięcej w edukację wyższą, w naukę, badania, infrastrukturę" – wyliczał.

Jak wskazał burmistrz, jedynym sposobem, żeby kraj zaczął działać dla ludzi, jest poprosić najbogatszych, by ostatecznie zapłacili należną część podatków.

W nawiązaniu do imigracji de Blasio zaprzeczał, jakoby była to inwazja, lecz nazwał to amerykańską rzeczywistością, 11-12 milionami ludzi będących częścią społeczności i gospodarki. Ich usunięcie spowoduje załamanie ekonomiczne - ocenił.

W opinii burmistrza Nowego Jorku obarczanie winą imigrantów przez polityków za kłopoty finansowe sfrustrowanych i zadłużonych Amerykanów jest niesłuszne. "Spowodowało to Wall Street. Uczyniły to wam wielkie korporacje. Facet w kuchni lub facet w polu nie miał na tyle władzy, by wam to zrobić. (...) Tylko ci, którzy mieli władzę i bogactwo, mogli stworzyć gospodarkę tak niesprawiedliwą dla ludzi pracy i klasy średniej" – ocenił de Blasio.

W nawiązaniu do spięć na tle rasowym burmistrz, który ma afroamerykańską żonę i dzieci, dowodził, że wiele problemów rodzi się z wzajemnego niezrozumienia. Postulował o przesłanie jedności ze strony prezydenta, podkreślanie, że wszyscy tworzą jeden naród. "Mamy odmienne tradycje, historię i zmartwienia, ale potrafimy się porozumieć i mamy wspólne interesy" – ocenił.

Zwracając uwagę na napięcia w kraju, de Blasio przyznał, że w Nowym Jorku też nie wszystko wygląda doskonale, ale tkanka społeczna jest silniejsza. Jako przykład podał traktowanie społeczności muzułmańskiej, uznawanie jej świąt religijnych i szkolnych w taki sam sposób jak chrześcijańskich czy żydowskich.

De Blasio nie zaprzeczył, że podziały, gniew czy biali separatyści są w USA od dawna, ale o rozpętanie tych zjawisk obwiniał prezydenta Trumpa, choć nie tylko jego. Przekonywał, że znaczna większość Amerykanów chce kraju dla każdego.

Demokrata polemizował z opinią, jakoby istniały rozbieżności w poglądach między ludźmi z miast a mieszkańcami ośrodków wiejskich. Twierdził, że zdaniem jego rozmówców w różnych miejscach nie ma znaczenia, czy ktoś pracuje na farmie, w fabryce czy w sklepie monopolowym. Pracownicy są krzywdzeni a Ameryka dla ludzi pracujących nie działa - powiedział de Blasio.

"W tym świecie i w tym kraju jest dużo pieniędzy. Są tylko w niewłaściwych rękach. Powinny być w rękach ludzi pracujących" – argumentował.

Burmistrz odniósł się też do masakr w szkołach. Za łatwy dostęp do broni winił władze federalne i stanowe. Krytykował polityków, że ignorują wolę większości Amerykanów wzywających do ściślejszego sprawdzania nabywców broni palnej, a ulegają sprzeciwom wpływowego Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego (NRA).

Kiedy moderatorka spotkania Ana Cabrera z CNN zauważyła, że sprawujący drugą kadencję burmistrza de Blasio w przypadku wyboru na szefa państwa byłby najwyższym prezydentem USA ze 193 cm wzrostu (drugi Abraham Lincoln miał ok. 190 cm), przypomniał on, że w Ameryce w wyborach powszechnych tylko trzy razy przegrał wyższy kandydat. De Blasio sugerował, że jeśli społeczeństwo amerykańskie chce się pozbyć Trumpa (o wzroście 187 cm), to powinno głosować na niego.

>>> Polecamy: Rozwinięte kraje nie chcą się zadłużać. To fatalne wieści dla globalnej gospodarki [OPINIA]