Podobno obywatele Stanów Zjednoczonych coraz łaskawszym okiem patrzą na związki zawodowe. Ale dlaczego?
Instytut Gallupa pyta Amerykanów o poparcie dla związków (czy są potrzebne?) od 1936 r. Do lat 60. XX w. wahało się ono w przedziale 70–60 proc. Od tamtej pory zaczęło słabnąć i w latach 1977–1997 wynosiło zawsze poniżej 60 proc. Po 2007 r. spadło nawet na pewien czas poniżej 50 proc., ale od kilku lat znów rośnie. W opublikowanym przy okazji Święta Pracy (w Ameryce jest ono obchodzone na początku września) badaniu poparcie dla związków było na poziomie 64 proc. Czyli najwyższym (pomijając epizod z 1999 r.) od dobrego półwiecza. Te wyniki zdają się potwierdzać argumentację amerykańskiej lewicy, która dużo w ostatnich latach pisze i mówi o narastającym niezadowoleniu pracowników największej gospodarki świata.
Patrząc z neoliberalnej perspektywy, niezadowolenie to trudno zrozumieć. Eksplozję bezrobocia po kryzysie lat 2008–2009 udało się zatrzymać i dziś jest na poziomie poniżej 4 proc. – w zasadzie można by powiedzieć, że gospodarka USA znajduje się blisko stanu pełnego zatrudnienia. A może nie? Może jest tak, jak dowodzi lewica, że z bezrobociem poradzono sobie tylko na papierze. To znaczy praca jest, ale uśmieciowiona – słabo płatna, świadczona na zasadzie podwykonawstwa, a w związku z tym niepewna i niesatysfakcjonująca. W efekcie bardzo wielu pracowników przeprasza się ze związkami. Bo widzi, że w kapitalizmie tylko zorganizowana instytucjonalnie presja na pracodawcę może mieć realny wpływ na poprawę warunków zatrudnienia.
Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP



Reklama