Gdyby ludzkość zachowywała się jak w prognozach demograficznych, piramidy wieku wyglądałyby jak prawdziwe piramidy. Ale że ludzkość nie zawsze planuje zwiększenie rodziny zgodnie z modelami demografów – piramidy wieku mają brzuszki związane z nagle nieoczekiwanie większą liczbą urodzeń – wyże demograficzne. Te brzuszki propagują się do następnych pokoleń, bo więcej urodzonych dzieci, ma (jak dorośnie) więcej własnych dzieci, a więc i więcej wnuków itp.
Biorąc pod uwagę tę tendencję do zupełnie niespodziewanych wyżów demograficznych, trudno poważnie traktować zachwyty nad liczbą urodzeń z nagła wyższą o kilkadziesiąt tysięcy od prognozy. Immanentną cechą prognoz demograficznych jest to, że nie są w stanie zgadnąć brzuszków w piramidach. Są za to w stanie przewidzieć, że jeśli populacja kobiet w wieku rozrodczym ma mało dwudziestolatek, a dużo trzydziestopięciolatek, to wielkiego systematycznego wzrostu dzietności spodziewać się nie należy: może zdarzyć się brzuszek w piramidzie (tj. więcej niż przed rokiem brzuszków na ulicach, w tramwajach i w kolejce do apteki), ale nie ma szans na trwały wzrost liczby dzieci, które rodzi przeciętna kobieta, zanim zakończy cykl rozrodczy.
Ta zasadnicza różnica pomiędzy wskaźnikiem dzietności (ang. total fertility rate, TFR) a wskaźnikiem zrealizowanej dzietności (ang. completed fertility rate, CFR) magicznym sposobem umyka w debacie publicznej. Pierwszy wskaźnik to liczba dzieci urodzonych w danym roku podzielony przez liczbę kobiet w wieku rozrodczym. Drugi mówi, ile dzieci faktycznie urodziła przeciętna kobieta z danego rocznika, gdy zakończy się cykl rozrodczy tego rocznika. Zaiste, żeby poznać ten drugi wskaźnik, trzeba poczekać, aż dany rocznik kobiet przekroczy umowną czterdziestkę, podczas gdy pierwszy wskaźnik można liczyć i dyskutować o nim co roku.
A gdyby tak mieć szklaną kulę i wiedzieć, ile wyniesie zrealizowana dzietność poszczególnych roczników? Można by się wtedy zastanowić, ile cudnych rumianych bobasów zabierze matki rynkowi pracy na jakiś czas, ale za to później dumnym krokiem i z podniesioną głową wkroczy na rynek pracy, by zwiększać PKB, płacić podatki od konsumpcji i poprawiać bilans systemu emerytalnego. Zdaniem wielu w tak piękną wizję warto „inwestować”. Nawet 2 proc. PKB rocznie. Czyżby?
Reklama
W GRAPE wykonaliśmy ćwiczenie intelektualne: zbudowaliśmy model, w którym najpierw replikujemy dzietność prognozowaną przez Główny Urząd Statystyczny. W tym modelu żyją sobie gospodarstwa domowe bez dzieci, z jednym dzieckiem, dwojgiem i trójką lub więcej, zgodnie z bieżącymi proporcjami w populacji. W gospodarstwach z dziećmi, w zależności od ich liczby, rodzice nieco mniej mogą skonsumować (bo muszą ponieść koszt utrzymania dzieci), a na dokładkę większa liczba dzieci bardziej ogranicza możliwości podaży pracy jednego dorosłego (tego, który bardziej zajmuje się dziećmi), przynajmniej zanim dzieci nie dorosną. Poza konsumpcją i pracą ludzie w tym modelu płacą podatki i składki na system emerytalny oraz starzeją się zgodnie z prognozami demograficznymi. Rząd natomiast musi utrzymać wydatki publiczne przynajmniej na stałym poziomie i stara się zachować względnie niezmieniony w długim okresie dług publiczny, więc jeśli gdzieś ma nadwyżki, to obniża podatki – i odwrotnie, podnosi je, gdy deficyt się pogłębia. Wszystko w naszym modelu – stopy podatkowe, procentowe, stawki płac itp. – wygląda jak w prawdziwiej polskiej gospodarce.
Mając taką makietkę, możemy poprzestawiać drzewa, jeziora i mosty. Możemy sprawdzić, co by było, gdyby z nagła trwale zaczęło się rodzić więcej dzieci – ale nie przejściowo (TFR), tylko systematycznie: każda rodzina statystycznie rośnie (CFR). Możemy sprawdzić, jak duże korzyści generuje to dla budżetu (wyrażone w możliwych do zrealizowania dodatkowych wydatkach już dziś), a jak duże dla społeczeństwa. Generalnie mamy dwie wiadomości. Dobra jest taka, że dla gospodarstw domowych lepiej jest żyć w gospodarce z większą populacją. Zła: nawet dla absurdalnie wielkich wzrostów dzietności – tj. takich, które nie mają szansy zrealizować się w praktyce – te korzyści są marginalne. Gdyby z dzietności na poziomie ok. 1,3–1,4 dziecka na kobietę przejść na aż 2,1 dziecka na kobietę (czyli o ponad 50 proc.!) – dałoby to korzyści fiskalne rzędu 0,16 proc. PKB. Przy bardziej rozsądnych wzrostach dzietności (rzędu 10–15 proc.) korzyści fiskalne schodzą poniżej promili PKB. „Inwestycja” rzędu 2 proc. PKB (jak np. program 500+), nawet jeśli faktycznie podniosłaby trwale dzietność, np. o 10 proc., wiązałaby się nadal w zdecydowanej większości ze stratą. Każdy uśmiech cudnych rumianych „dodatkowych” bobasów musiałby być zaiste bezcenny.

>>> Czytaj też: Tyrowicz: Da się to sprawdzić, ale na razie nikt tego nie zrobił [OPINIA]