Europejski Bank Centralny podjął w ubiegłym tygodniu decyzję o luzowaniu ilościowym (QE) i to sprawiło, że polityka pieniężna znów znalazła się w centrum uwagi. Ale, jak mawia prezes banku, Mario Draghi, unia walutowa byłaby w znacznie lepszej formie, gdyby kraje o silnej pozycji fiskalnej otworzyły portfele.

Ekonomiczne „gołębie” z pewnością poczują się pokrzepione złagodzeniem tonu w Niemczech, obietnicami cięć podatkowych i większych inwestycji w Holandii czy rozpoczęciem debaty wewnątrz UE na temat sposobów na poprawę zasad polityki fiskalnej. Ale te zmiany są wciąż zbyt niewielkie, żeby miały jakiekolwiek znaczenie. Jeśli doświadczenia czegoś nas uczą, prędzej dojdzie do całkowitej recesji niż polityczni liderzy zaczną naprawdę działać.

Draghi, anonsując w ubiegłym tygodniu luzowanie, nie wyraził się jednoznacznie w kwestii tego, co powinno nastąpić. „Najwyższy czas, by polityka fiskalna przejęła kontrolę” – powiedział i dodał, że „gdyby polityka fiskalna została wprowadzona, skutki uboczne naszej polityki pieniężnej byłyby znacznie mniejsze”. Rada prezesów EBC poparła to stanowisko: w oświadczeniu poprzedzającym zeszłotygodniowy raport, który podsumowuje konsensus jaki zawarto przy stole, stwierdzono, że „rządy dysponujące przestrzenią fiskalną powinny działać skutecznie i terminowo”.

Powierzchowna ocena może sugerować, że coś się zmienia wśród bogatych członków strefy euro. W ubiegłym miesiącu niemiecki minister finansów, Olaf Scholz, zasugerował, że Berlin mógłby wydać do 50 mld euro podczas kryzysu. Rząd holenderski zaprezentował we wtorek ekspansyjny budżet, w tym 350 mln euro przeznaczone na tanie mieszkania i plan utworzenia długoterminowego funduszu inwestycyjnego. Podczas minionego weekendu w Helsinkach ministrowie finansów krajów unijnych zastanawiali się, jak zmienić przepisy dotyczące decyzji podatkowych i wydatków.

Gospodarka strefy euro zwalnia ze względu na wojny handlowe toczące się na świecie i ich nokautujący wpływ na biznes, więc każda zmiana w polityce fiskalnej będzie witana z radością. Ale baczniejszy rzut oka na szczegóły może sugerować, że zapowiadane zmiany będą miały bardzo ograniczony wpływ na gospodarki. Scholz przypomniał wszystkim w tym miesiącu, że Niemcy nie mają zamiaru rezygnować z deficytowej polityki „czarnego zera”, zasady zrównoważonego budżetu wprowadzonej w następstwie kryzysu zadłużeniowego w regionie. Jakikolwiek bodziec z Berlina nadejdzie po recesji – nie można jej zapobiec.

Reklama

Tymczasem holenderski rząd nadal ma nadzieję na niewielkie nadwyżki budżetowe na przyszły rok i na to, że jakikolwiek fundusz inwestycyjny z Holandii ukształtuje się w ciągu trzech dekad. To nie jest powód do wybuchów radości.

Jeśli zaś chodzi o Unię Europejską, szczyt w Helsinkach udowodnił, że istnieją wciąż ogromne dysproporcje w podejściu do tego, jak napisać na nowo zasady polityki fiskalnej, co w konsekwencji oznacza, że do jej zmiany w najbliższym czasie nie dojdzie.

Tak więc w najbliższej przyszłości strefa euro będzie musiała opierać się na polityce monetarnej. To niepokoi z dwóch powodów. Po pierwsze, dobrze zaprojektowany i skoordynowany bodziec finansowy prawie na pewno byłby bardziej efektywny niż polityka monetarna, wystarczająco już rozciągnięta. Po drugie, EBC jest coraz bardziej podzielony, a prezesi banków centralnych we Francji, Niemczech czy Holandii sprzeciwiają się planom Draghiego, czyli reaktywacji zakupów aktywów netto. Obejmująca w listopadzie stanowisko prezesa, Christine Lagarde, może mieć trudności polityczne z utrzymaniem nacisku na akcelerator monetarny.

Niebezpieczeństwo polega na tym, że rządy podejmą zdecydowane działania, gdy będzie już za późno. Zdaje się, że ostatni apel Draghiego pozostaje niezauważony.

>>> Czytaj też: Czy gospodarki Europy Wschodniej wciąż są „niemieckimi koloniami”? Recesja w Niemczech przyniesie odpowiedź [OPINIA]