Popularne opowieści o „pani Watanabe” – sprytnej tokijskiej pani domu, która ogarnia handel walutą między zakupami a odprowadzaniem dzieci do szkoły – kompletnie nie przystaje już do tego, jak Japończycy zachowują się na rynku walutowym.

Japonia, ze swymi 800 tys. aktywnych kont forex, może poszczycić się największą siłą handlową na świecie. W ciągu dekady ta siła podwoiła się i wywołała jedne z najbardziej dramatycznych ruchów cenowych ostatnich czasów, w tym styczniowy „błyskawiczny krach”, który uderzył w dolara i spowodował gwałtowny wzrost jena.

Nie zrobiła tego „pani Watanabe” (choć jej mit, powstały w latach 90., faktycznie narósł wokół pewnej tokijskiej kwiaciarki inwestującej z powodzeniem na giełdzie), tylko mężczyźni w średnim wieku, którzy na rynek pracy weszli w czasach bardzo niskich stóp procentowych. Za dnia pracują w biurach, a potem wloką się do domu, by w świetle księżyca handlować walutami z nadzieję, że zbudują rodzinny majątek w kraju, w którym banki płacą oszczędzającym prawie nic.

Wielu spośród indywidualnych inwestorów nie zdaje sobie sprawy, że robi coś niezwykłego, inwestując w tureckie liry czy meksykańskie peso albo południowoafrykańskie randy, których nie tykają inwestorzy spoza Japonii. Po prostu – wybierają waluty, które mogą przynieść zysk najszybciej. Zwykle dokonują jednej transakcji dziennie: używają w tym celu kont depozytowych, gdzie składają skromne środki, ok. 100 tys. jenów (ok. 930 dolarów) i używają ich do zakładów o wartości 10 razy większej niż zdeponowana kwota. Tak wynika z obserwacji platform dla inwestorów detalicznych.

Takuya Kanda, prezes największej z takich platform, Gaitame.Com, mówi, że główna strategia inwestorów indywidualnych z tej grupy to handel „carry trade”, który zazwyczaj polega na sprzedaży jenów i wykorzystaniu pieniędzy pożyczonych z konta depozytowego do ładowania w waluty z gospodarek, gdzie stopy procentowe są wysokie.

Reklama

Mówi się też sporo o „dokuczliwym poczuciu wątpliwości” w kwestii przyszłości Japonii, która zmusza ludzi do korzystania z międzynarodowego rynku walutowego. Istnieją ogromne deficyty fiskalne, ludzie nie wiedzą, co się stanie z ich emeryturami.

Wybuchowe zakłady

Zwykle handlarze detaliczni w Japonii wchodzą na rynek, gdy ceny spadają i, zgodnie z badaniami krajowego banku centralnego, korygują nieznacznie ruchy walut. Ale kiedy zakłady się nie udają, może dochodzić do prawdziwych eksplozji – zupełnie jak podczas świąt noworocznych, 3 stycznia tego roku.

W czasie pomiędzy zakończeniem handlu w USA i otwarciem głównych centrów finansowych w Azji, na rynek wdarła się fala zamówień na sprzedaż lira i dolara australijskiego w stosunku do jena. To spowodowało zmianę cen na tyle poważną, że japońskie konta detaliczne rozgrzały się niemal do czerwoności. Skutek był taki, że nastąpiła automatyczna likwidacja pozycji, które przynosiły straty. W ciągu kilku minut przez giełdę przetoczyło się tsunami.

Handel jenem w stosunku do walut rynków wschodzących, takich jak turecka lira, wzrósł w ciągu ostatnich trzech lat, nawet gdy udział japońskiej waluty w całkowitym obrocie globalnym spadł. Wzrosły również krzyżowe transakcje między jenem i euro oraz jenem i dolarem australijskim – czytamy w raporcie sporządzonym przez Bank for International Settlements i opublikowanym w ubiegłym tygodniu.

W ostatnim czasie do japońskiej niszy, dotąd opanowanej przez mężczyzn w średnim wieku, wdzierają się także kobiety-inwestorki oraz bardzo młodzi ludzie, dla których gra na giełdzie to jeden ze sposobów na zdobycie pieniędzy, jakich nie zapewniłaby im żadna inna dorywcza praca.

>>> Czytaj też: Ciemne chmury nad Commerzbankiem? Drugi największy bank w Niemczech może mieć problem [OPINIA]