Na plus – rosnące dochody gospodarstw domowych i konsumpcja, która rozkręciła wzrost PKB. Na minus – miałkość w inwestycjach
Gdyby próbować opisać w jednym zdaniu podejście PiS do polityki gospodarczej, to brzmiało by ono: „Każdy zasługuje na kawałek tortu, ale to państwo będzie dzielić ten tort”. Idąc po władzę, obóz Zjednoczonej Prawicy deklarował, że po owoce wzrostu sięgną teraz ci, dla których do tej pory wisiały one zbyt wysoko. Przy czym rozwój miał zyskać nową jakość: nie prywatyzacja, napływ zagranicznego kapitału czy tania praca miały stanowić jego siłę napędową, tylko inwestycje w wiedzę oraz silniejsza pozycja kapitału krajowego, któremu kierunki działania miały wskazywać państwowe instytucje. Skutkiem miała być poprawa jakości życia i wzrost dochodów obywateli.
Udało się?

Konsumpcja na pełnych obrotach

Rząd PiS zaczął od wypełnienia najważniejszej obietnicy: uruchomienia akcji, która sprowadza się do rozdania pieniędzy rodzinom z dziećmi. Program „Rodzina 500 plus” ruszył w krótkim czasie po wyborach, kosztował ok. 23 mld zł w pierwszym pełnym roku i miał wpływ na dochody gospodarstw domowych ze wszystkimi tego skutkami. Wyraźnie zmniejszył zasięg ubóstwa w kraju i przyczynił się do wzrostu dochodu rozporządzalnego. Dla gospodarki, z makroekonomicznej perspektywy, 500+ było zapalnikiem wzrostu konsumpcji prywatnej, która ciągnie wzrost PKB przez całą kadencję rządu PiS. Jej tempo wzrosło z 2,9 proc. w IV kwartale 2015 r. do 5 proc. pod koniec 2017 r., by potem nieco zwolnić. Niemniej jednak w drugiej części rządów PiS wzrost nadal był przyzwoity, grubo przekraczał 4 proc. – z jednym wyjątkiem: w I kwartale tego roku spadł do 3,9 proc.
Reklama
Czy to tylko zasługa 500+? Nie, ale uruchomienie programu wywołało efekt domina. Pomoc społeczna przestała stygmatyzować, więc chętniej sięgano po inne zasiłki. Dzięki dodatkowym dochodom rodziny mogły tworzyć bufory oszczędnościowe, co wzmacniało poczucie finansowego bezpieczeństwa. A to było kluczowe dla nastrojów konsumenckich, które mają decydujący wpływ na to, ile kupujemy. Wskaźniki koniunktury konsumenckiej wyliczane przez GUS skoczyły do rekordowych poziomów – po raz pierwszy po 1989 r. optymistów jest więcej niż pesymistów.
Ekonomiści banku Credit Agricole zbadali, jak duży wpływ na poprawę nastrojów miały transfery społeczne. W raporcie z sierpnia tego roku stwierdzają, że 500+ trwale podbiło tempo wzrostu konsumpcji prywatnej o 1,1–1,2 pkt proc. i przyczyniło się do wyraźnego wzrostu oszczędności gospodarstw domowych. Dodają też, że trwały wzrost dochodów – m.in. dzięki stałym, jak się wydaje, transferom socjalnym – będzie konsumpcję tylko podbijał. Tym bardziej że na rynku pracy sytuacja jest dobra: bezrobocie utrzymuje się na rekordowo niskim poziomie, rosną płace i zatrudnienie.
– To, że średnia płaca w przedsiębiorstwach pokonała poziom 5 tys. zł brutto, jest symbolem tego, jak się przesunęliśmy w wielkości przeciętnych dochodów – mówi Piotr Arak, dyrektor Polskiego Instytutu Ekonomicznego. I rzeczywiście transfery budują poczucie bezpieczeństwa: konsumenci wiedzą, że nawet jak powinie się im noga na rynku pracy i przejściowo trafią na bezrobocie, to poradzą sobie dzięki pieniądzom otrzymanym od państwa. – A dodatkowo psychologia wyprzedza ekonomię. Jeśli teraz mamy deklarację podniesienia płacy minimalnej, to możemy zakładać, że przesunie to w górę siatkę płac. I ludzie już dziś uwzględniają to w swoich decyzjach o zakupach. Wydawanie przyszłych dochodów widać choćby w kredytach konsumpcyjnych, których jednostkowa wartość rośnie – zwraca uwagę Arak.
To dodatkowy aspekt, który może jeszcze zwiększać popyt w gospodarce. Swoją kartę zapisuje tu też Narodowy Bank Polski. Trudno się oprzeć wrażeniu, że niezależny od rządu bank centralny grał z nim w jednej drużynie. Teoretycznie Rada Polityki Pieniężnej (RPP) – zakładając, że dosypywanie publicznego grosza gospodarstwom domowych w sytuacji, gdy i tak ich portfele mają się nieźle dzięki poprawie na rynku pracy, może skończyć się wzrostem cen – mogła prewencyjnie podnieść stopy procentowe. I nikt nie miałby o to do niej pretensji. Tymczasem władze monetarne prowadzą bardzo łagodną politykę pieniężną – utrzymują rekordowo niską cenę kredytu. RPP ma oczywiście „podkładkę” w postaci kolejnych raportów analitycznych NBP, które wskazują, że o żadnych nierównowagach w gospodarce nie ma mowy. A jedyne zagrożenie może nadejść z zewnątrz, wraz z pogorszeniem globalnej koniunktury.
Taka postawa NBP z pewnością ułatwia rządowi prowadzenie polityki nakierowanej na stymulowanie popytu – bo tani kredyt może być bodźcem. Ale problem w tym, że są to głównie pożyczki zaciągane przez osoby fizyczne na cele konsumpcyjne oraz hipoteczne. Od początku roku do sierpnia (ostatnie dostępne dane NBP) dług gospodarstw domowych w bankach wzrósł o 5,2 proc. A dług firm o zaledwie 2,6 proc. A nie tak to miało wyglądać – tani kredyt miał pobudzać przedsiębiorców do unowocześniania firm.

Daleka droga do gospodarki wiedzy

O ile zwiększenie dochodów gospodarstw domowych, które przełożyło się na wzrost konsumpcji prywatnej, poszło sprawnie, o tyle z innymi zapowiedziami jest gorzej. Owszem państwo – jak obiecywał PiS – stało się bardziej aktywne: pewnie chwyciło stery w spółkach Skarbu Państwa czy stworzyło Polski Fundusz Rozwoju, który ma wspierać kluczowe – z punktu widzenia rządu – sektory. A czasem przejmować rolę głównego rozgrywającego, jak to się działo przy okazji repolonizacji banku Pekao SA, inwestycji w spółkę PESA czy – ostatnio – przy budowie systemu pracowniczych planów kapitałowych (PPK). ©℗