Decyzja Michała Sołowowa o budowie elektrowni jądrowej wynika ze zniecierpliwienia biznesu, który nie wie, jaką strategię przyjmie rząd - mówi w wywiadzie Krzysztof Kilian, były prezes PGE.
Porozumienie pomiędzy spółką Michała Sołowowa a GE Hitachi Nuclear w sprawie zakupu technologii jądrowej raczej nie będzie „game changerem” na polskim rynku energetycznym. W jakich kategoriach powinniśmy je rozpatrywać?
Ja bym to jednak potraktował w kategoriach punktu zwrotnego. Bardzo mi się podoba ten pomysł. To jest dosyć odważna decyzja, bo nie oznacza, że ktoś chce kupić jedynie kawałek technologii. Energetyka w Polsce jest tak samo polityczna jak wiele innych sektorów w gospodarce. Automatycznie więc jeśli ktoś podejmuje wyzwanie i mówi: chcę zmienić sposób dostarczania energii dla swojego biznesu, to tak jakby wystąpił przeciwko państwu polskiemu. Rząd buduje w tym obszarze jakąś strategię, politykę energetyczną, zarządza tym wszystkim, minister energii jest supernadzorcą wszystkich spółek, ale nie prowadzi de facto żadnego dialogu z rynkiem. Dlatego to, co zrobił Michał Sołowow, jest odważnym krokiem i myślę, że zmusi wszystkich do jakiejś racjonalnej dyskusji na argumenty. Oczywiście nic się nie zmieni od jutra, ale mamy nową jakość i sygnał o tym, że biznes się niecierpliwi. Przedsiębiorcy chcą funkcjonować w otoczeniu regulacyjnym, które pozwoli na realizację ich celów.
Z drugiej strony państwo może uznać, że ktoś wchodzi w obszar technologiczny, w którym decyzje mają zapadać na poziomie rządu, a nie prywatnej firmy, i sypać piach w tryby inwestycji.
Reklama
To nie jest tak, że państwo ma monopol na energetykę. Jego rolą jest określenie strategii i ram regulacyjnych. Żadne przepisy nie zabraniają budowy elektrowni, także tej jądrowej. Oczywiście pod warunkiem, że będą wypełnione warunki formalno-prawne związane z taką inwestycją. Przecież farma wiatrowa jest niczym innym jak elektrownią i wymaga szeregu zgód. Prywatny biznes inwestuje w tym obszarze. Jeśli chodzi o energetykę jądrową, tych wymogów jest więcej, ale po ich spełnieniu nikt nie może zabronić prywatnemu inwestorowi postawić reaktora.
300 MW to dość niewielka skala, jeśli chodzi o moce wytwórcze. Dlatego trudno taki projekt, na tak wstępnym etapie, zakwalifikować jako istotne wydarzenie na naszym rynku.
Tak, ale warto zauważyć, że nie mamy dzisiaj publicznej dyskusji o tym, jak ma wyglądać nasza energetyka w przyszłości. Mało tego, wciąż obowiązuje strategia energetyczna z 2009 r., którą przygotował rząd PO-PSL. Ten sam, który nie zbiera dzisiaj najlepszych recenzji, a dokument obowiązuje. Z kolei ustawy, które weszły w życie po 2015 r., zaprzeczają zasadom zapisanym w strategii. Dlatego nie wiadomo, co jest prawdą i jak przedsiębiorca ma sobie zaplanować funkcjonowanie na rynku elektroenergetycznym. Decyzje podejmuje się długo, efekt jest widoczny przez 30–40 lat. Biznes zaś nie może działać w oparciu o starą strategię, kiedy nowej nie ma. To, że jest dyskutowana, nie ma znaczenia. Dlatego Michał Sołowow chce uciec do przodu i nie widząc żadnych wiarygodnych ruchów po stronie państwa, szuka rozwiązań na własną rękę.
Czy pana zdaniem porozumienie z GEH uda się jakoś wpisać w to, co deklaruje pełnomocnik rządu ds. strategicznej infrastruktury energetycznej, czyli budowę sześciu dużych bloków jądrowych o mocy 6–9 GW?
To jest prezentacja Piotra Naimskiego i uważam, że ona jest dzisiaj nierealna. Przez długi czas uważałem, że warto w Polsce wybudować jedną małą elektrownię jądrową i zrobić to np. w Bełchatowie. Teraz mając na uwadze stan dzisiejszej wiedzy i obserwując to, co się dzieje, jeśli chodzi o odnawialne źródła energii, jej magazynowanie czy małe reaktory modułowe, które chce zakupić Sołowow, uważam, że na dużą energetykę jądrową nie warto stawiać. Ona jest droga i nieefektywna. Po co mamy iść ścieżkami, z których wszyscy dzisiaj chcą zejść. Natomiast małe reaktory modułowe to wciąż pieśń przyszłości, chociaż już wcale nie tak odległej.
Tutaj pojawia się kwestia dopuszczenia takich rozwiązań, jak ma GEH, do użytku na rynku europejskim. Producent nie ma żadnej certyfikacji w tym obszarze.
Nie ma jej też na rynku w USA. Jedyna firma, która dzisiaj certyfikuje rozwiązania jądrowe w Stanach Zjednoczonych przy udziale kanadyjskiego nadzoru jądrowego, to NuScale Power z Oregonu. Od kilkunastu lat konsekwentnie prowadzi prace nad małym reaktorem modułowym o mocy 60 MW. On jest tak skonstruowany, że najlepiej, aby funkcjonował w parze, czyli mówimy de facto o 120 MW. Certyfikacja ma miejsce w Idaho. Producenci reaktora przewidują, że w 2025 r. będą mieli wszystkie niezbędne zgody, które pozwolą im sprzedawać technologię.
Czyli GEH też musi się szykować na certyfikację, która potrwa dekadę?
Tak, i tego amerykańsko-japoński producent nie ukrywa. W podpisanym memorandum podano, że około 2028 r. byliby gotowi do skomercjalizowania reaktorów, które chce kupić Michał Sołowow. Ich konkurent NuScale chce być gotowy wcześniej, ale czy mu się uda, to się dopiero przekonamy.
Poniedziałkowa konferencja, na której dyskutowano o technologii małych reaktorów modułowych, odbyła się z udziałem regulatorów z USA, Kanady i UE. Czy to znaczy, że jest jakaś próba przygotowania się pod to, że jeśli GEH czy inny podmiot uzyska zgody u siebie, to będzie mógł bez dodatkowej certyfikacji sprzedawać technologię w Europie?
UE jest podzielona, jeśli chodzi o podejście do atomu. Na przykład we Włoszech czy w Austrii nie można budować elektrowni jądrowych. We Francji działa Areva, w Niemczech odchodzi się od atomu. Kraj obraz jest więc bardzo różnorodny. Mądrym posunięciem jest to, że dyskusja na linii USA – UE odbywa się też na poziomie regulacyjnym. Rynek jest obiecujący, więc Amerykanie chcą tutaj być. W Europie jest kapitał i potrzeba zmiany miksu energetycznego. Szczególnie jeśli chodzi o odejście od węgla, którego jeszcze jest sporo. Nie jest przypadkiem, że GEH przychodzi do polskiego przedsiębiorcy i do Estończyków.
Czy pan jako prezes PGE przyglądał się technologii małych reaktorów modułowych?
Z resortu skarbu czy szerzej rządu nie mieliśmy zachęt do obserwowania nowych technologii jądrowych. To była nasza indywidualna decyzja, aby śledzić i analizować ten rynek. Mój kolega, były prezes Energi Mirosław Bieliński kilka lat temu przedstawił mi takie dokumenty na temat małych reaktorów, które dostał kiedyś w USA. My w PGE uznaliśmy, że warto się z tym zapoznać i obejrzeliśmy dwie prezentacje. Jedna to wspomniane już NuScale, a druga mPower firmy Babcock & Wilcox wspólnie z Bechtelem. Pierwsza firma dalej działa, w drugim przypadku projekt został porzucony. Udało mi się na temat tych technologii zorganizować nawet dwie duże konferencje w Polsce z udziałem przedstawicieli obu amerykańskich firm. Jednak po 2013 r., kiedy już przestałem zajmować się zarządzaniem PGE, ta sprawa umarła. Dzisiaj wraca, bo firmy mają rozwiązania i je rozwijają, zbliżając się do etapu komercyjnego, czyli sprzedaży. Historia NuScale pokazuje, że nie były to czcze zapowiedzi.
Przygody PGE z energetyką jądrową to jednak nie tylko małe reaktory, ale powołanie spółki celowej PGE EJ1, która miała nam elektrownię atomową postawić. Z perspektywy czasu jest jednak porażką.
Żeby cokolwiek zrobić, musieliśmy wykonać pierwszy krok. Energetyka jądrowa w Polsce nigdy nie była w kręgu poważnych zainteresowań polityków po tym, jak zakończyliśmy naszą przygodę w latach 80. Na początku XXI w. temat wrócił i zaczęto dyskutować, jak odmrozić ten program. Można powiedzieć, że odbudowano otoczenie regulacyjne związane z energetyką jądrową czy edukacją. Tyle że rozwój technologii jądrowych to jest decyzja polityczna i ona powinna się pojawić w odpowiednim momencie. Moim zdaniem jeśli chodzi o duże bloki, to już go przespaliśmy.
Pana zdaniem należy zaniechać inwestycji w tym obszarze?
Uważam, że tak. To już przeszłość. Co nie oznacza, że mniejszej wersji reaktorów modułowych nie warto rozważyć. Szczególnie jako elementu podstawowego pracującego w różnych regionach, gdzie gros energii będzie pochodziło z wiatru czy słońca, czyli mniej stabilnych źródeł. Warto tutaj podkreślić, że swoją rolę powinny odgrywać magazyny energii, a nasze firmy niespecjalnie w nie inwestują. Bardziej aktywne są w ratowaniu górnictwa, a to powinna być rola państwa, a nie firm.
Węgiel, jeśli chodzi o nowe moce wytwórcze, jest już właściwie skończony w Polsce, elektrownie gazowe w perspektywie kilku lat też nie będą inwestycją opłacalną, OZE nie jest stabilnym źródłem, ale nie ma innej drogi. Nasza energetyka znajduje się w coraz ciekawszym momencie. Czy można na poważnie traktować zapewnienia rządu, że stawiamy na OZE i w jakiejś perspektywie na atom?
Minister energii Krzysztof Tchórzewski przyzwyczaił nas już do tego, że potrafi w niedługim czasie zmienić zdanie o 180 stopni i farmy wiatrowe są tutaj bardzo dobrym przykładem. Na pewno OZE warto budować i wszyscy idą w tym kierunku. Nie oznacza to, że mamy tutaj mieć jakiś ślepy pęd. Te inwestycje po prostu stały się bardziej opłacalne. Musimy popracować nad efektywnością energetyczną, bo chociaż pojawiło się tutaj sporo nowych regulacji, to raczej nikt nie ma do tego serca. Musimy też się zmierzyć z kwestią magazynowania energii. Na całym świecie są tysiące różnych rozwiązań, więc polskie firmy powinny wejść we współpracę z podmiotami mającymi know-how i rozwijać te technologie w Polsce. Należy więcej środków przeznaczać na badania i rozwój, a ciekawych projektów nie brakuje. To może nas doprowadzić wreszcie do efektywnego sposobu przechowywania energii, a tym samym zmniejszyć udział konwencjonalnych źródeł energii w mocach wytwórczych. PGE jest właścicielem elektrowni szczytowo-pompowej w Żarnowcu. To jest blisko 800 MW zmagazynowanej energii. Spółka inwestuje w farmy wiatrowe, więc tam należy zacząć inwestować w sieć do magazynowania, np. w baterie przepływowe, ogniwa paliwowe czy hydrolizę, czyli wodór.
Technologie wodorowe nie są jeszcze komercyjnie dostępne.
Pracuje jednak nad tym koncern Mitsubishi i Hitachi, robiąc projekt, który kiedyś dojdzie pewnie do skutku. Tam buduje się sieć magazynów energii na 1000 MW i to już jest coś.