Doprowadził pan rok temu do wstrzymania prac na prawem zakazującym hodowli zwierząt futerkowych. Co to za uczucie ograć politycznie Jarosława Kaczyńskiego?
Po pierwsze, wcale bym nie powiedział, że go ograłem. Walka o zachowanie przemysłu futrzarskiego w Polsce to nie była wojna z Jarosławem Kaczyńskim. Myślę, że on został zmanipulowany. Nie wie i nie do końca ma prawo wiedzieć, jak wyglądają wszystkie hodowle zwierząt futerkowych w Polsce. Jest człowiekiem z miasta. Bardzo wrażliwym na zwierzęta i dlatego nasi przeciwnicy nie mieli większego problemu, by go przekonać do swoich racji, a tak naprawdę kłamstw, którymi się posługują.
Można to różnie nazywać, ale efekt jest taki, że prezes podpisał się pod projektem ustawy, który dzięki pana staraniom nie został uchwalony. Jak pan tego dokonał? Czy finansuje pan polityków?
Metoda jest jedna: ciężka praca, dobry zespół i determinacja. Zjednoczyliśmy największe organizacje rolnicze w kraju i głośno mówiliśmy, jaka jest prawda, kto nas chce zniszczyć i jakie ma z tego korzyści. O korzyściach zresztą lepiej porozmawiać z ekologami, bo to oni spotykali się z niemieckimi utylizatorami w ramach walki z hodowcami. A jak wiadomo, to dla nich nasza branża jest jedyną konkurencją. Nasz zespół starał się pokazać politykom, jakie prawdziwe intencje kierują organizacjami ekologicznymi. Prezes w tym przypadku otoczył się ludźmi, którzy mu chyba nie do końca mądrze podpowiadają. Dlatego przekonywaliśmy, spotykaliśmy się z politykami – różnych opcji – by to wyjaśnić. Rolnictwo to też hodowla zwierząt. Nie ma znaczenia, na co zwierzęta są hodowane. Ważne jest, w jakich warunkach. Te standardy w polskich realiach są bardzo wysokie, znacznie wyższe niż w krajach Europy Zachodniej.
Reklama
Na pewno, bo są kraje, gdzie hodowli zwierząt futerkowych się zakazuje.
Owszem, to są te kraje, które nigdy tej hodowli nie miały. Dzisiaj moglibyśmy zakazać hodowli strusi – bo to nie jest na Wisłą zbyt popularne.
Holandia zakazała hodowli zwierząt futerkowych, a była istotnym producentem.
To wyjątek. Ale pamiętajmy o okolicznościach, w jakich to się stało: lewicowy rząd mniejszościowy musiał się dogadać ze skrajnymi ugrupowaniami lewicowymi, by móc sprawować władzę. A jednym z ich postulatów było wprowadzenie zakazu hodowli zwierząt futerkowych. Hodowcy zostali poświęceni.
Poświęceni!?
Dla wprowadzenia ideologii organizacji ekologicznych i tego, by rząd się ukonstytuował. Poza tym wyjątkiem zakazy wprowadzają kraje, które tej hodowli nie mają. Ostatni przykład to Słowacja. Ale na jej terenie działała jedna ferma, która hodowała zaledwie 4 tys. zwierząt. W Polsce to by była jedna z mniejszych ferm. To tak jakbyśmy my zakazali hodowli krokodyli tylko po to, by móc pokazać, że jesteśmy proeuropejscy. To bzdura. Dania ma 5 mln mieszkańców i hoduje 20 mln norek. Tak samo przoduje w trzodzie hodowlanej, wysoko jest też np. w produkcji kurczaków. Tam nie ma problemów środowiskowych, a obostrzenia są znacznie mniejsze niż w Polsce. U nas np. fermy zwierząt futerkowych muszą być otoczone podwójnym płotem, a w Danii tylko pojedynczym. Ciągle te normy są podwyższane, a o tym nikt nie mówi. Oczywiście, jeśli mamy gdzieś patologie, to je eliminujmy. One są głównie w starych hodowlach, np. lisów. Jednak jeśli ja w jedną fermę inwestuję kilkanaście milionów złotych, a takich ludzi jak ja jest sporo, to nie możemy sobie pozwolić na jakiekolwiek uchybienia. Dlaczego my mamy odpowiadać za tych, którzy nie przestrzegają norm? W imię czego?
Treść całego artykułu można przeczytać w piątkowym, weekendowym wydaniu DGP.