Nowy minister finansów zgodził się na upublicznienie swojego sprawozdania majątkowego. Dokumenty nie zostały jeszcze opublikowane, ale – jak pisaliśmy w poniedziałkowym wydaniu DGP – minister zgromadził spory majątek, w tym akcje spółek notowanych na GPW. W tej sytuacji nasuwa się pytanie o potencjalny konflikt interesów, bo funkcja szefa resortu finansów, a także miejsce w Komitecie Stabilności Finansowej, oznaczają realny wpływ na środowisko funkcjonowania spółek giełdowych.
Powinien istnieć tzw. ślepy fundusz, do którego wnosi się majątek

Bez konfliktu?

Przepisy nie zabraniają kierownictwu Ministerstwa Finansów posiadania ani aktywnego zarządzania swoim portfelem. Profesor Robert Gwiazdowski podkreśla, że już wiele lat temu wskazywał, że to powinno być zmienione. Jego zdaniem obecnie w ogóle nie ma przepisów regulujących konflikt interesów w tym zakresie, a takie powinny być.
Reklama
– Nie ma zakazu, który mówiłby, że trzeba się pozbyć takich czy innych aktywów. Powinien istnieć tzw. ślepy fundusz, do którego wnosi się majątek, jak zaczyna się zajmować działalnością polityczną, żeby uniknąć sytuacji, w której człowiek podejmuje decyzje i wie, jakie one będą miały wpływ na jego własne fundusze. Przepisywanie majątku na żonę czy innych członków rodziny zawsze kojarzy się z jego ukrywaniem, więc lepiej już chodzić z otwartą przyłbicą i pokazywać, z czego majątek się składa – mówi Gwiazdowski.
Marcin Zieliński, ekonomista, ekspert Forum Obywatelskiego Rozwoju, podkreśla, że już teraz część domów maklerskich posiada usługę, z której korzysta część polityków.
– Polega to na tym, że zarządzający portfelem wydaje ogólne dyspozycje co do preferowanego udziału papierów wartościowych różnego typu czy akceptowanego poziomu ryzyka. Ale nie ma żadnej wiedzy ani wpływu na to, które dokładnie spółki wejdą w skład portfela – mówi Zieliński.
Jeden z wiceministrów finansów, z którym udało nam się porozmawiać, podkreśla, że kilka lat temu on sam skorzystał z tego typu rozwiązania, jeszcze przed przyjęciem oficjalnej nominacji. Decyzja jednak była dobrowolną inicjatywą, nie zaś wynikającą z odgórnie narzuconych wymogów.
– Gdy przyszedłem do resortu finansów, zapytałem ówczesnego dyrektora generalnego, co mam zrobić, bo nie znałem dokładnie przepisów. On mi powiedział, że mogę wszystko posiadać i nawet aktywnie inwestować. Ja jednak wolałem nie inwestować. Doradził mi, że najlepszą rzeczą będzie albo sprzedaż wszystkiego i kupno jednostek w funduszach inwestycyjnych, albo przekazanie do tzw. ślepego portfela. Wybrałem tę drugą opcję; to było na tydzień przed tym, jak przyszedłem do ministerstwa. Potem przyjąłem nominację. Mogłem tylko wskazać profil ryzyka, czy to ma być portfel bezpieczny, czy bardziej ryzykowny. Nie miałem wiedzy, co się w tym znajduje – podsumowuje.

PO miała pomysł na zmiany

Jak pisał „Parkiet”, już w 2005 r. Platforma Obywatelska miała pomysł zrobienia porządku z przepisami dotyczącymi inwestowania w papiery wartościowe przez członków rządu, a nawet posłów. Pomysł pojawił się w czasie, w którym mówiło się o koalicji PO-PiS, ale potem umarł. PO chciała wprowadzić zakaz bezpośredniego inwestowania parlamentarzystom na giełdzie. Jeśli ktoś miałby już jednak akcje, musiałby je wówczas powierzać funduszom inwestycyjnym albo przeznaczać do ślepych portfeli. Przepisy miały być wzorowane na tych, którym podlegali członkowie zarządu GPW, a także Komisji Papierów Wartościowych i Giełd. Same ograniczenia miały obejmować: posłów, senatorów, członków rządu, podsekretarzy stanu, dyrektorów administracji rządowej, a nawet zastanawiano się nad objęciem nimi najwyższych włodarzy administracji samorządowej.