To terroryści – przekonuje Chen, przegryzając szaszłyk i popijając go piwem. Jest po północy, siedzimy w przydrożnej knajpie nadmorskiego Qingdao (Chiny) – na zewnątrz, bo w sierpniu noce są tu bardzo ciepłe. Atmosfera sprzyja rozmowom, których Chińczycy na trzeźwo unikają. Rozmowom o polityce.
Chen, wykształcony i sympatyczny 30-latek, terrorystami nazywa mieszkańców Hongkongu protestujących przeciw zakusom Pekinu na względną autonomię ich miasta. – Te protesty podsycane są przez wrogie mocarstwa. Ale nasi przywódcy się tym zajmą – uzupełnia. A gdyby przywódcy, a właściwie przywódca, Xi Jinping, postanowił zająć się hongkończykami tak, jak Deng Xiaoping w 1989 r. studentami na placu Tiananmen? Cóż, to terroryści…
Chen wierzy w to, co mówi. Narracja o młodocianych terrorystach z Hongkongu i obcych podżegaczach sączona jest do głów Chińczyków od początku protestów, a więc od marca 2019 r. Telewizja, gazety, strony internetowe, radio – wszędzie ten sam komunikat. A Chińczycy go kupują, bo to jedyna dostępna „prawda”: media kontrolowane są przez rząd, do innych nie ma dostępu. System cenzury internetu blokuje zachodnie portale społecznościowe, a serwisy informacyjne odsącza z niepożądanych treści. Wolność słowa jest w Państwie Środka mniejsza nawet niż w Polsce za czasów PRL, gdy przy ul. Mysiej 5 w Warszawie funkcjonował Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk.
Biedni Chińczycy. Nie to co my. Jako dumni z demokracji i doświadczeni totalitaryzmami mieszkańcy Zachodu nigdy nie zrzeklibyśmy się prawa do swobody poglądów i dostępu do informacji. Mamy je zagwarantowane konstytucyjnie, prawda? Jaka to wspaniała… iluzja.
Reklama
Tak, iluzja. Bo chociaż chętnie deklarujemy, że wolność słowa „kochamy i rozumiemy”, to pozwalamy na jej coraz dalej idące ograniczenia.
>>> CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU DGP