W pierwszych powojennych latach, aby wydostać się z Polski, trzeba było z niej uciec. W czerwcu 1951 r. kilku rybaków porwało własny kuter
Łajba nazywała się „Walery” i była typową łodzią rybacką – z maleńką kabinką dającą niewielkie schronienie przed deszczem oraz wiatrem. Był jednak koniec czerwca i nie padało, więc rejs zapowiadał się przyjemnie. Mimo to młodzi rybacy byli zdenerwowani.
Dwa tygodnie wcześniej ich plan nie wypalił, bo burzowe opady zalały otwór we włazie beczki, w której schowali się dodatkowi nielegalni pasażerowie. Cudem się nie udusili, lecz ucieczkę trzeba było odłożyć. Z kolei tydzień później kontrola Wojsk Ochrony Pogranicza była wyjątkowo drobiazgowa, jakby żołnierze dostali cynk, że szykuje się grubsza afera. Nic nie znaleźli, jednak wypłynąć w morze nie pozwolili. Wśród spiskowców pojawiły się też podejrzenia, że ktoś sypie.
Teraz też sprawy nie wyglądały różowo. – Nie wypłyniecie, jest was za mało – oznajmił rybakom wopista. Ich nalegania na nic się nie zdawały. Dopiero gdy zjawił się sam dyrektor przedsiębiorstwa i wspomniał coś o narzuconych przez centralę planach, o 100 tonach zaległości i o młodej, zgranej załodze, żołnierz zdecydował się wypuścić „Walerego” w morze.
27 czerwca 1951 r. łódź wypłynęła z portu w Kołobrzegu i już nigdy do niego nie wróciła.
Reklama