Ten, któremu uda się podstawić swoje przenośnie w miejsce tych wcześniej użytkowanych przez ludzkie umysły, zdobywa znaczącą przewagę nad oponentami. PiS jest w tym mistrzem
ikona lupy />
Katarzyna Kłosińska, Michał Rusinek, „Dobra zmiana, czyli jak się rządzi światem za pomocą słów”, Znak 2019 / DGP
Władza nad językiem – kontrolowanie społecznej i politycznej rzeczywistości za pomocą słów – kojarzy się nam z powieścią „Rok 1984” George’a Orwella bądź innymi dziełami kultury wymierzonymi w totalitarne utopie wszelkiej maści, z reportażami z Korei Północnej, ewentualnie (w formie bardziej tragikomicznej) z partyjnym ględzeniem rodem z PRL-u. Po transformacji ustrojowej rozsmakowaliśmy się w wolności słowa i w przekonaniu, że nikt już nie będzie w stanie narzucić nam jednolitej narracji i wizji świata, bo zmieniliśmy jego architekturę. To była, rzecz jasna, iluzja: lata 90. przemawiały perswazyjnie narzeczem reklamy, ucząc nas neoliberalnego kapitalizmu, bycia konsumentem, dyspozycyjności i elastyczności, mamiąc nas emeryturą pod palmami, potępiając roszczeniowość, strasząc pijanym i wykolejonym pegeerem, stępiając w nas wrażliwość na ludzką krzywdę. Ciekaw jestem, czy istnieje jakiś spójny słownik ówczesnej propagandy sukcesu – w każdym razie byłby fascynującą lekturą.
ikona lupy />
Galopujący Major, „Pancerna brzoza. Słownik prawicowej polszczyzny”, Krytyka Polityczna 2019 / DGP
Reklama
Innymi słowy, władza nad językiem to pole działania zbyt cenne, by leżało odłogiem. Wszystko to jednak przez lata odbywało się w miarę dyskretnie, bez jasno sformułowanych ośrodków nadawczych, w bardzo ogólnie sformułowanym kontekście postępu cywilizacyjnego i powrotu do Europy. Oczywiście wśród wielu konkurujących dyskursów praktycznie od początku transformacji wybrzmiewał również ten prawicowy, postromantyczny, katolicki, nacjonalistyczny, wpatrzony w przeszłość, wzywający do zemsty i rozliczeń – dobijał się do mainstreamu, zawsze jednak był głosem mniejszościowym i niejednorodnym (nawet jako głos rządu w latach 2005–2007).
Wydaje się, że jako społeczeństwo byliśmy nieprzygotowani na to, co się wydarzyło w 2015 r. i w latach późniejszych – owa rozpaczliwa bezradność obejmuje wiele sfer, o których trudno tu szerzej rozprawiać; ktoś bardziej złośliwy ode mnie mógłby powiedzieć, że była to kara boska za pychę oraz ogólny brak wyobraźni i empatii.
Z punktu widzenia tego tekstu najistotniejszy wydaje się inny brak: brak szczepionki na skonsolidowany, domknięty, przemyślany model patriotyzmu, jaki po 2015 r. zaprezentowała prawica pod przywództwem Jarosława Kaczyńskiego. Szeroko – i błyskotliwie – pisze o tym Marcin Napiórkowski w książce „Turbopatriotyzm” (Czarne 2019), wskazując, że PiS (z przybudówkami) zawdzięcza swój sukces zarówno odwołaniu się do skrajnie prawicowej retoryki brutalnego wykluczania wrogów, mitu wiecznego powrotu i obsesji niepodległościowej, jak i rozwinięciu „godnościowego” programu pozytywnego oraz nabyciu umiejętności korzystania z rozwiązań właściwych dotąd „obozowi postępu” (biegłość w posługiwaniu się mediami społecznościowymi, przekierowanie strumienia pieniędzy z państwowych spółek na własne potrzeby). I nie ma znaczenia to, że – o czym warto nieustająco przypominać – PiS uprawia politykę ultraliberalną, przerzucając za pomocą uniwersalnych świadczeń odpowiedzialność za funkcjonowanie podstawowych usług społecznych z państwa na obywateli (chcesz lepszej szkoły dla swojego dziecka? Zapłać – daliśmy ci pieniądze. Nie chcesz stać w kolejce do lekarza? Zapłać – dostałeś kasę. Chcesz pomocy przy opiece nad starzejącymi się rodzicami? Płać – masz od nas forsę). Tym, co ma znaczenie, jest metaforyczny język, którym prawica pragnęłaby zacementować swoją hegemonię.
Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP