Unia Europejska jest bliska opublikowania wyczekiwanej „strategii przemysłowej”, która ma pozwolić europejskim firmom zająć lepszą pozycję w obliczu konkurencji ze strony Ameryki i Chin. Ale nie tak szybko. Na podstawie informacji, które jak dotąd wyciekły, można ocenić, że o ile część propozycji brzmi rozsądnie, to druga część może okazać się katastrofą. Jeszcze nie jest za późno, aby to przemyśleć.

Nacisk na stworzenie europejskiej strategii przemysłowej pojawił się w ubiegłym roku zaraz po tym, jak europejska „caryca” antymonopolowa Margrethe Vestager mądrze zablokowała fuzję dwóch gigantów przemysłowych z obszaru transportu – francuskiego Alstomu i niemieckiego Siemensa. Ich siła rynkowa powstała w wyniku połączenia byłaby niekorzystna dla konsumentów.

Było do przewidzenia, że Francja, która ma długą tradycję dbania o narodowych czempionów, będzie krytykowała decyzję Vestager. Bardziej zaskakujące w tej sytuacji było stanowisko Niemiec, które zazwyczaj faworyzowały surowe prawo w obszarze konkurencyjności oraz unikały interwencji państwa. Tym, co wpłynęło na zmianę postawy Berlina, jest rosnące zagrożenie ze strony Chin. Dla Europy byłoby naiwne nie wspierać swoich własnych czempionów – stwierdziła Angela Merkel.

Moda na wspieranie europejskich czempionów jest efektem błędnej logiki. W myśl eurokratycznych zasad urzędnicy w Brukseli lub w stolicach państw członkowskich UE mogą zaklasyfikować daną firmę lub technologię jako „strategiczną”. Urzędnicy zaś, kierując się kryterium rozmiaru, wpadają w łatwe do przewidzenia pułapki mentalne.

Reklama

Po pierwsze, mylą wielkość z siłą. Tymczasem to często małe niszowe firmy, słusznie nazywane „ukrytymi czempionami”, są najlepsze w radzeniu sobie z konkurencją w skali globalnej.

Po drugie, urzędnicy zakładają, że wiedzą lepiej niż prywatni inwestorzy, które firmy i technologie przeważą. To nieprawda, zazwyczaj bowiem to rynek jest lepszy w typowaniu zwycięzców oraz dostrzeganiu przegranych i wycofywaniu pieniędzy z przedsięwzięć, które politycy chcą podtrzymywać.

To co dzieje się praktyce, wygląda tak, że rzekomi czempioni stają się maszynami lobbingowymi, które szukają przywilejów kosztem podatników, mniejszych konkurentów oraz konsumentów. To jeden z dużych problemów Chin oraz jeden z powodów, dla których chińskie państwowe przedsiębiorstwa nie rozkwitły. Dlatego, mówiąc nieco ironicznie, Europa powinna zacząć panikować dopiero wtedy, gdyby Chiny odeszły od swojej polityki przemysłowej.

To, co ma zastosowanie do firm, dotyczy również technologii. Bruksela postawiła sobie szczytny cel przejścia na neutralność klimatyczną, ale wciąż błędnie definiuje swoją rolę jako podmiotu alokującego kapitał zamiast przede wszystkim jako regulatora. Na przykład Unia Europejska właśnie zdecydowała, że wrzuci miliardy euro podatników do worka, do którego dorzucą się również takie firmy, jak BMW, BASF czy Fortum Oyj i inni, aby zbudować dla nich baterie litowo-jonowe do samochodów. Jeśli jest to właściwa inwestycja, czemu nie zrobią tego przy pomocy prywatnych inwestorów? A jeśli jest zła, to czumu to w ogóle robić? I dlaczego Bruksela zdecydowała, że baterie są bardziej „strategiczne” niż np. ogniwa paliwowe lub coś jeszcze innego?

Unia Europejska stałaby na znacznie twardszym gruncie, gdyby po prostu wspierała rozwój tzw. badań podstawowych. To właśnie w tym obszarze rynek się nie sprawdza, bo firmy mają często duże problemy, aby pozyskać fundusze na przełomowe projekty, z których korzyści odnosiłby cały przemysł, a nie tylko dana firma. Tak samo jak Internet był początkowo projektem amerykańskiego departamentu obrony i później rozprzestrzenił się po świecie, tak jutrzejsze zielone technologie czy sztuczna inteligencja mogłyby przejść podobną drogę, gdyby były częściowo finansowane przez Unię Europejską. Ale to naukowcy powinni wybrać, jakie obszary należy badać.

Najlepszą polityką przemysłową dla UE byłoby skupienie energii na poprowadzeniu dwóch istniejących, ale wciąż niedokończonych projektów. Jeden z nich nazywa się jednolity rynek, drugi zaś to integracja ryków kapitałowych, która utknęła w martwym punkcie. USA i Chiny oferują swoim firmom wielkie rynki wewnętrzne, na których mogą się rozwijać, a Ameryka dodatkowo daje im dostęp do głębokich i płynnych źródeł kapitału na ten cel. W Unii Europejskiej taki mechanizm nie funkcjonuje.
Unia Europejska może być jednym rynkiem dla dóbr, począwszy od pasty do zębów, a skończywszy na maszynach do rezonansu magnetycznego. Ale w obszarze usług coś takiego nie działa. Wystarczy zapytać belgijskiego farmaceutę, który chciałby się przenieść do Niemiec, lub duńskiego prawnika, który chciałby prowadzić praktykę we Włoszech. Wyobraźmy sobie, jak dalece lepiej działałyby telefony komórkowe, jeśli operatorzy konkurowaliby na całym rynku UE. Jeden rynek dla usług jest kluczowym czynnikiem rozwoju fintechów i sieci 5G, a w konsekwencji także rozwoju Internetu Rzeczy i sztucznej inteligencji.

Równie ważna jest unia rynków kapitałowych. Dzięki wyrafinowanym rynkom finansowym w USA, amerykańskie firmy, od startupów po giantów, mają łatwy dostęp do taniego kapitału. W przeciwieństwie do firm w Unii Europejskiej (poza Wielką Brytanią), które kapitał czerpią z banków, zamiast pozyskiwać go z obszaru venture capital, poprzez emisję obligacji lub na giełdzie. W Europie są pieniądze, ale są one rozdzielone na poszczególne narodowe worki, dlatego też koszt kapitału i trud pozyskania go są niepotrzebnie zawyżone. Od czasu kryzysu finansowego w 2008 roku transgraniczne przepływy kapitału w UE są całkiem mizerne.

W tej sytuacji Bruksela powinna zająć się opracowaniem długiej i nudnej listy rzeczy do zrobienia, począwszy od harmonizacji 27 różnych systemów prawnych w zakresie upadłości (to warunek wstępny do stworzenia wspólnego rynku obligacji), a skończywszy na uregulowaniu rynku ubezpieczeniowego, dzięki czemu firmy z tej branży mogłyby działać na terenie całej UE. W efekcie europejskie firmy mogłyby uzyskać łatwiejszy dostęp do kapitału, niezbędnego do finansowania badań i tworzenia rzeczy, dzięki czemu mogłyby stać się globalnymi czempionami.

Brexit powinien stanowić sygnał alarmowy dla UE. Wielka Brytania zazwyczaj była w stanie odrzucić najgorsze pomysły (często francuskie) z obszaru europejskiej polityki przemysłowej. I była też jedynym członkiem UE z najwyższej klasy rynkiem kapitałowym. Teraz pozostałych 27 członków Unii musi ustalić, jak zachować konkurencyjność. Czyniąc to, Europa powinna powstrzymać się od odrzucenia sprawdzonych liberalnych zasad na rzecz surowego nacjonalizmu gospodarczego. Europa bowiem nie pokona Chin, jeśli stanie się chińska i przyjmie rozwiązania z Państwa Środka.

>>> Czytaj też: Francja chce się dogadać z Rosją. I woli mieć Polskę na pokładzie, gdy zacznie rozmowy [WYWIAD]