Czy zastanawialiście się, dlaczego tak wiele bajek opowiadanych dzieciom kończy się sakramentalnym „I żyli długo i szczęśliwie”? Z psychologicznego punktu widzenia, wydaje się to dość oczywiste: stwierdzenie to podnosi na duchu, dając nadzieję, że wszystko, co chaotyczne – każde niespodziewane spotkanie ze złym wilkiem i potyczka ze smokiem – może mieć swój uporządkowany i przyjemny koniec. Dzieci uczą się w ten sposób, że choć strach bywa dojmujący, to nie powinniśmy się mu poddawać.

„Żyli długo i szczęśliwie” ma jednak jeszcze jeden wymiar. Z historycznego punktu widzenia to właściwie najbardziej bajkowy, nierealny i życzeniowy fragment tradycyjnych bajek. Wilki faktycznie bywają złe, a życie – w czasach przedprzemysłowych, gdy owe powstawały – nigdy nie było ani długie, ani szczęśliwe. Było krótkie, nędzne i beznadziejne. Pesymizm był tożsamy z realizmem. Optymizm? Z szaleństwem.

Życie w bajce

W latach 80. XVIII w., gdy na świat przyszli bracia Grimm, średnia oczekiwana długość życia w Europie mieściła się w przedziale 30 – 40 lat, a wzrost gospodarczy, po tysiącach lat marazmu i kręcenia się wokół zera, dopiero zaczynał przyśpieszać. Standard życia zwykłego człowieka w XVIII wieku nie różnił się wiele od standardu życia człowieka w wieku X, czy IV – ów rodził się, był skrajnie biedny, przeżywał tragedię za tragedią (np. śmierć kolejnych potomków), potem w okolicy 50-tki „łapał” zapalenie płuc, albo dżumę i umierał. Chyba, że był arystokratą – wtedy też umierał, ale po tym, gdy znachor upuścił mu trochę krwi i nakarmił ziołami, a nadworny kapelan kazał ucałować palec któregoś ze świętych.

Reklama

Anonsowanie w bajkach „długiego i szczęśliwego życia” było więc wyrazem tęsknoty za czymś zupełnie nieznanym i to tęsknoty, w której zaspokojenie nikt tak naprawdę nie wierzył. Przeciwnie – wieszczono, że będzie coraz gorzej. Ksiądz-ekonomista Malthus przepowiadał przeludnienie i wielki głód – i to ten scenariusz wszystkim wydawał się najbardziej prawdopodobny. Nawet pierwszym liberałom. Dobrobyt? Jaki dobrobyt!?

Tymczasem wbrew powszechnym oczekiwaniom nastała epoka dobrobytu i przyniosła to, o czym nie śniło się filozofom: średnia długość życia wzrosła dwukrotnie, a liczba ubogich zmalała, i to pomimo olbrzymiego przyrostu ludności. Żyjemy dzisiaj długo i – wbrew mitom na temat sielskiego życia dzikich ludów – jesteśmy szczęśliwsi niż nasi przodkowie.

"Mimo to pesymizm wciąż w nas jest – nie zniknął wraz ze wzrostem PKB. Nie doceniamy często tego, co osiągnęliśmy i mamy poczucie życia w stanie nieustannego kryzysu."

Pojawili się jednak intelektualiści chcący z taką postawą walczyć (choć to wciąż mniejszość wśród równie, co ogół populacji przesiąkniętych czarnowidztwem akademików). Ostatnie kilka lat to wysyp publikacji nasyconych apostolskim zapałem głoszenia dobrej nowiny o postępie – zwłaszcza w wymiarze gospodarczym i zdrowotnym. Można mówić wręcz o nowym, wpływowym obozie intelektualnym: „racjonalnych optymistach”, którzy chcą wymazać naszą skłonność do irracjonalnego katastrofizmu i sprawić, że myśliciele pokroju Oswalda Spenglera, autora „Zmierzchu Zachodu”, czy publicyści w rodzaju Naomi Klein wylądują na śmietniku historii. Czy jednak owi optymiści są tak racjonalni, jak twierdzą?

Bo co do tego, że oni są o swojej racjonalności przekonani, wątpliwości nie ma. „Na pierwszym miejscu stoi rozum. Rozum jest nienegocjowalny. Jak tylko zacznie się dyskusja, po co mamy żyć, to jeśli chcemy, by inni ludzie uwierzyli w nasze odpowiedzi, musimy opowiedzieć się po stronie rozumu i poddać nasze przekonania weryfikacji” – pisze Steven Pinker, psycholog i kognitywista z Uniwersytetu Harvarda w książce „Nowe Oświecenie. Argumenty za rozumem, nauką, humanizmem i postępem”. Sam ten tytuł mówi właściwie wszystko. Pinker to najbardziej znany przedstawiciel fali racjonalnych optymistów, a jego wydana w 2018 r. książka stanowi ich biblię. Na ponad 500 stronach podsumował w niej najważniejsze fakty, którymi chciałby skruszyć powszechny pesymizm. Wszystkie są dobrze ugruntowane w danych pochodzących od wiarygodnych instytucji i badaczy – od Banku Światowego, ONZ po noblistów z ekonomii takich, jak chociażby zajmujący się badaniem źródeł dobrobytu Angus Deaton (Princeton).

Jest super…

I tak np. pisze Pinker o postępach w wydłużaniu ludzkiego życia i sukcesach w walce ze śmiertelnością dzieci i matek w połogu. „Jeszcze w XIX w. w Szwecji nawet co trzecie dziecko umierało przed piątymi urodzinami i co setna matka umierała w połogu. Dzisiaj umiera troje dzieci na tysiąc, a wskaźnik śmiertelności matek spadł do 0,004 proc.” – tłumaczy Amerykanin. Wskazuje też na sukcesy w walce z chorobami (np. globalnie liczba zgonów malarycznych spadła w latach 2000 – 2015 o 60 proc.), na postępy w kwestiach dostępu do żywności (np. w ciągu ostatnich 30 lat odsetek niedożywionych mieszkańców Afryki Subsaharyjskiej spadł z ok. 35 proc. do poziomu poniżej 25 proc.), zauważa redukcję nierówności dochodowych (globalnie nierówności spadają, bo państwa biedne stają się bogatsze), każe nam cieszyć się z poprawy stanu środowiska (rośnie powierzchnia obszarów chronionych, zmniejsza się intensywność zużycia gleb pod uprawy, z tankowców nie wycieka już ropa…), przyklaskuje rozszerzaniu się demokracji liberalnej, a więc i wolności jednostki oraz ochrony praw człowieka (w 2015 r. na świecie były 103 demokracje, jeszcze w 1971 r. zaledwie 31), i – wreszcie – to jego konik, napisał o tym nawet osobną książkę – ogłasza spadek przemocy (spada liczba ciężkich przestępstw, liczba wojen, a nawet uchodźców wojennych, jeśli np. z Syrii w wyniku ostatniej wojny domowej uciekło 4 mln ludzi, to wskutek wojny w Bangladeszu w 1971 r. uciekło 10 mln!). Pinker przekonująco pokazuje, że postęp nie tylko jest możliwy, lecz także że jest doniosłym faktem, z którego nie zdajemy sobie zwykle sprawy. To dlatego hołubimy tych, co wieszczą katastrofę.

Zdaniem naukowca zawdzięczamy postęp właśnie rozumowi, nauce i wolnym rynkom, które rozprzestrzeniły się i rozwinęły w Europie w okresie Oświecenia. Podobnego zdania jest też szwedzki historyk ekonomii Johan Norberg, autor “Postępu. Dziesięciu powodów, by z optymizmem patrzeć w przyszłość”, książki z 2016 r. Pinker zresztą inspirował się tą kieszonkową (zaledwie 200 str.) publikacją, gdy analizował spadek ubóstwa, wzrost indywidualnego bogactwa i poprawę jakości życia. Szczególnie wymowną statystyką dostarczoną przez Norberga jest ta pokazująca odejście świata od pracy dzieci.

"Jeszcze w 1950 r. niemal 30 proc. całej globalnej siły roboczej stanowiły dzieci w wieku 10 – 14 lat, gdy dzisiaj to już tylko ok. 12 proc. Taka zmiana zaledwie w 70 lat!"

Pinker miałby znacznie też mniejszy dostęp do optymistycznej menażerii faktów, gdyby nie inny Szwed, nieżyjący już od trzech lat Hans Rosling, autor książki „Factfulness. Dlaczego świat jest lepszy niż myślimy, czyli jak stereotypy zastąpić realną wiedzą.”Rosling szczególnie interesująco tłumaczy np., dlaczego mniejsza dzietność w bogatych krajach wcale nie jest przekleństwem (jest np. bezpośrednio związana z tym, że możemy być lepiej wykształceni), a także że wciąż biedne kraje Afryki wcale nie są skazane na biedę. Przewagą Roslinga nad Pinkerem i Norbergiem jest to, że był on praktykiem. Nie tylko opisywał, jak świat stawał się lepszym miejscem, ale i przyłożył do tego rękę, pracując w latach 70. i 80. XX w. w Afryce jako lekarz pomagający najbiedniejszym. Stąd akcent, który kładł na pragmatyzm.

Ta trójca – Pinker, Norberg, Rosling – znajduje coraz to nowych naśladowców. Końcem 2019 r. ukazała się np. książka Laurence B. Siegela, amerykańskiego analityka z Research Foundation of CFA Institute, zatytułowana „Fewer, Richer, Greener”. Prezentuje w niej przede wszystkim pozytywne trendy w ochronie środowiska i energetyce. Na pytanie o pożary w Australii (wybuchły, gdy jego książka miała swoją premierę), odpowiada, że to – owszem – wina błędów człowieka, ale błędów, które da się naprawić, a nie systemu kapitalistycznego.

"Słowem, będzie coraz lepiej, piękniej i przyjemniej – aż do tego stopnia, że wkrótce np. wyeliminujemy z powierzchni Ziemi ekstremalną biedę. „To się stanie w ciągu kilku dekad” – mówi Siegel."

I jeśli chodzi o dane, które prezentuje, znów trudno się przyczepić. Same sprawdzone fakty.

Dlaczego więc podałem wcześniej w wątpliwość racjonalność racjonalnych optymistów, skoro wygląda na to, że nie mam do nich żadnych zastrzeżeń?

Więc o co ci chodzi?

Pewien niepokój budzi ów przeskok od diagnozy (prawdziwej), że świat przez ostatnie 200 lat przeszedł zaskakująco pozytywną metamorfozę do prognozy, że ów korzystny trend będzie nadal trwał ot tak, sam z siebie, że wystarczy nie panikować i po prostu robić swoje. Biorąc pod uwagę, że dwa wieki wzrostu i dobrobytu to wciąż statystyczna anomalia na tle tysiącleci biedy, takie podejście przypomina dość ryzykowny zakład.

Ale prawdę mówiąc, optymiści są tak pewni siebie, że dosłownie lubią się zakładać. Dla przykładu ekonomista Julian L. Simon nie mógł znieść defetyzmu, który szerzył od lat 60. XX w. Paul Ehrlich, amerykański ekolog i uczony. W wydanej w 1968 r. książce „Bomba populacyjna” Ehrlich wieszczył katastrofę demograficzną i głód, które to kataklizmy miały nadejść w ciągu 15 lat. Nie nadeszły. Twierdził też, że zasoby naturalne Ziemi (głównie minerały i paliwa kopalne) wkrótce się wyczerpią. W żarówkach zabraknie prądu. W 1980 r. Simon zaproponował mu więc zakład: „Wybierz pięć surowców naturalnych, które mają się według ciebie wyczerpać, a ich ceny wzrosnąć. Ja obstawiam, że ceny spadną. Horyzont czasowy: dekada”. Ehrlich wybrał chrom, nikiel, wolfram, cynę i miedź. Ceny tych surowców spadły, a dostępne złoża… się powiększyły. Fascynująca jest przy tym kwestia ropy naftowej, która chociaż akurat nie była przedmiotem zakładu, to oczywiście zdaniem Ehrlicha i wszystkich innych pesymistów także miała się skończyć.

Prognozy, zgodnie z którymi właśnie dobijamy do dna ich zasobów, pojawiają się z wybitną regularnością. „Po 2015 roku dostawy łatwo dostępnych ropy i gazu nie nadążą za popytem” – mówił 12 lat temu Jeroen van der Veer, jeden z ówczesnych dyrektorów koncernu Shell. Jak wygląda sytuacja w 2020 r.? Sprawdźcie dostępność paliwa w dystrybutorach. Paliwo jest. Braków nie ma. Przemysł także nie narzeka. To dlatego, że – jak przewidywał Simon i inni optymiści – za każdym razem, gdy ceny benzyny rosły, rynek dostawał bodziec do poszukiwania nowych złóż ropy i efektywniejszego wykorzystywania tych istniejących oraz do poszukiwania alternatywnych źródeł energii.

Andrew McAfee z MIT dodaje kolejną przyczynę, która sprawia, że zasoby skończone nie są problemem: dematerializację, którą umożliwił internet i technologie mobilne. W jednym smartfonie mieści się kilkadziesiąt urządzeń, które kiedyś trzeba było produkować osobno. Od dyktafonu po urządzenie do pomiaru pulsu. Potrzeby materiałowe, a co za tym idzie potrzeby energetyczne ludzkości spadły. McAfee ilustruje to wykresem pokazującym spadek ogólnej konsumpcji energii w USA. Tym samym tropem pójdą Chiny.

"Okazuje się, że proces wyczerpywania się skończonych zasobów nie ma charakteru liniowego i jest w sposób bezpieczny rozłożony w czasie, gdyż człowiek dysponuje innym ważnym i właściwie nieskończonym, jeśli go dobrze używa, zasobem. Jest to umysł."

Simon nazywał go „zasobem pierwotnym”. To umysł w drodze abstrakcyjnego rozumowania i analizy określa, co i do czego z zastanej rzeczywistości człowiekowi może się przydać.

I tu zbliżamy się do jednego z najbardziej kontrowersyjnych wątków poruszanych przez racjonalnych optymistów: zmian klimatu i sposobów na radzenie sobie z nimi. Odrzucają oni modele antywzrostowe jako niehumanitarne, przekonując, że ograniczenie wzrostu PKB, które ma zredukować emisję CO2, to skazanie na biedę setek milionów Ziemian. Ponadto uznają podejście wymagające polityczno-gospodarczych poświęceń od każdego kraju świata za nierealistyczne. „Byłoby niemądre uzależnić los naszej planety od nadziei, że miliardy ludzi jednocześnie zaczną postępować wbrew własnym interesom” – twierdzi Pinker.

Co optymiści proponują w zamian? Po pierwsze, w ramach działalności doraźnej, narzucić większe koszty na emisję CO2, poprzez np. opodatkowanie jej. Po drugie, zrezygnować z uprzedzeń do energii nuklearnej. Po trzecie, rozwijać nowe technologie. Po czwarte, dostosowywać się do zmian. Recepty te brzmią na tle tych wypisywanych przez klimatologów dość skromnie. Nie wymagają rewolucji. Dlatego Pinker, ale też William Nordhaus (ekonomiczny noblista) czy Duńczyk Bjorn Lomborg, autor książki „Inteligentne rozwiązania problemu zmian klimatycznych”, traktowani są w debacie publicznej niewiele lepiej niż „klimatyczni denialiści”, czyli ci, którzy zaprzeczają, że człowiek ma na klimat istotny wpływ. Może optymiści faktycznie nie doceniają skali zagrożenia?

Sceptyk Gates

Tak uważa sam Bill Gates. Dał temu wyraz, polemizując z jednym z największych optymistów pośród optymistów, brytyjskim arystokratą i pisarzem popularnonaukowym Mattem Ridley’em, autorem książki „Racjonalny optymista.”

„Pan Ridley odrzuca obawy związane z globalnym ociepleniem jako kolejny przykład nieugruntowanego w faktach pesymizmu. Chociaż jego argumenty są prowokacyjne, nie udaje mu się udowodnić, że nie powinniśmy inwestować w redukcję emisji gazów cieplarnianych. Jego konkluzja brzmi tak „Nie martwcie się, cieszcie się” (Don’t worry, be happy)” – pisze Gates w „Biedni potrzebują pomocy, a nie wybrakowanych teorii”. Odrzuca też przekonanie Ridleya, że pomoc międzynarodowa dla biednych państw nie działa, sugerując, że Ridley ignoruje znaczenie instytucji, regulacji, rządowej interwencji. Zdaniem Gatesa one także miały i mają udział w poprawie ludzkiego bytu.

"Gates twierdzi także, że pesymizm w odpowiedniej dawce bywa stymulujący, gdyż wymusza wynajdowanie rozwiązań."

I faktycznie trudno nie przyznać mu w tej kwestii racji – to, że współczesnego świata nie dotknęła żadna prawdziwa pandemia w skali globalnej zawdzięczamy nie szczęśliwemu trafowi, a środkom bezpieczeństwa, które powstają zazwyczaj w wyniku żywienia strachu, że coś pójdzie nie tak, a nie nadziei, że jakoś to będzie.

Tyle, że obraz racjonalnych optymistów jako naiwniaków, naszpikowanych co prawda wiedzą, co do faktów z przeszłości, ale nie rozumiejących zagrożeń przyszłości jest nieprawdziwy. Żaden z nich tak naprawdę nie twierdzi, że sprawy należy pozostawić własnemu biegowi i że „wszystko się ułoży” – że klimat nie będzie problemem, sztuczna inteligencja nie zabierze nam miejsc pracy, czy że nierówności nie wymagają żadnych działań naprawczych. Takie obiekcje wobec nich mogą wynikać tylko z nieuważnej lektury ich książek, ewentualnie nieżyczliwości. Żaden z nich nie jest leseferystą w znaczeniu całkowitego odrzucania regulacji państwowej. Są to zazwyczaj po prostu klasyczni liberałowie, czasami nawet – jak Rosling i Pinker – z ciągotami do socjaldemokracji. Owszem są też zazwyczaj antyglobalistami i zwolennikami lokalizmu, co nie przysparza im poklasku wśród polityków. Ich rozsądne, wyważone podejście tylko wydaje się „skrajne” i „radykalne” – bo kontrastuje z czarnym obrazem przyszłości, któremu hołdujemy. Paul Romer, ekonomista-eksperymentator (twórca koncepcji miast statutowych), rozróżnia optymizm dziecięcy (oczekiwanie na prezenty od losu) od optymizmu warunkowego (dziecko zdaje sobie sprawę, że na prezenty trzeba sobie zapracować).

Nurt intelektualny, który pobieżnie tu opisałem, należy więc kojarzyć z tym drugim rodzajem optymizmu. Uczy nas, by nie tylko doceniać to, co mamy, ale i analizować przyczyny naszej obecnej kondycji i działać, mając na celu ich pielęgnowanie. Może i przypomina naukowy „coaching”, ale lepsze to niż dalsze przyjmowanie intelektualnych depresantów z poprzedniego wieku.

Autor: Sebastian Stodolak