Gdy 12 czerwca 2014 r. na murawę stadionu w Sao Paulo wbiegały jedenastki Brazylii i Chorwacji, cały świat patrzył na Neymara. To on miał poprowadzić Canarinhos do zwycięstwa w meczu otwarcia mistrzostw świata. Nie mogło być inaczej, futbol w Brazylii to religia, na dodatek kraj ten był gospodarzem turnieju. Ale Chorwaci mieli mocną drużynę, w ich składzie grali tak solidni piłkarze, jak Luka Modrić, wówczas pomocnik Realu Madryt. I to oni pierwsi zdobyli bramkę. Zapachniało sensacją, ale geniusz Neymara dał o sobie znać. Jeszcze w pierwszej połowie, po jego strzale, Canarinhos wyrównali i… ogarnęła ich niemoc. Bili głową w chorwacki mur, a stadion coraz bardziej się niecierpliwił. W końcu w 70. minucie sędzia podyktował rzut karny. Egzekutorem był znów Neymar. Podłamani Chorwaci próbowali wyrównać, ale zostali dobici trzecią bramką, już w doliczonym czasie gry.
Do dziś trwają dyskusje, czy rzut karny, który pomógł się przełamać Brazylijczykom, nie był aby prezentem od sędziego Yuichiego Nishimury. Media poświęcały tej kwestii nawet więcej uwagi niż walce o przetrwanie, jaką toczyło wówczas Sao Paulo. Mundial zepchnął kryzys wodny w mieście z pierwszych stron gazet, nawet tych brazylijskich.
Reklama
Już miesiąc przed meczem system Cantareira – pięć połączonych zbiorników na wodę, z którego korzystała połowa niemal 20-milionowej metropolii – niemal wysechł. Był zapełniony w zaledwie 8,6 proc. W regionie panowała dotkliwa susza, najgorsza w historii. Na początku 2015 r. poziom w zbiornikach spadł do 3 proc., co oznaczało, że wody wystarczyłoby zaledwie na 20 dni. Sao Paulo musiało wprowadzić radykalne ograniczenia jej zużycia. Stanęły zakłady pracy (przemysł pochłaniał około jednej trzeciej zasobów), okoliczne farmy znalazły się na skraju upadku, a gospodarka kraju zatrzeszczała w posadach. Reuters donosił, że firma chemiczna Rhodia, kontrolowana przez belgijski koncern Solvay, została zmuszona do wstrzymania działalności niektórych fabryk z powodu niskiego poziomu rzek. Ograniczenia w dostępie do wody zmusiły też największego na świecie producenta wołowiny JBS SA do zwolnienia 800 pracowników. W mieście i regionie wybuchła panika. Ludzie magazynowali wodę, jak się dało, trzymając ją, gdzie tylko się da. Niektórzy eksperci takie chomikowanie w warunkach wysokiej temperatury wiązali z wybuchami epidemii dengi i ziko, dwóch chorób tropikalnych przenoszonych przez komary.

Dzień Zero w Kapsztadzie

Niemal w tym samym czasie, po drugiej stronie Atlantyku, zaczynał się kryzys wodny w Kapsztadzie, jednym z największych miast Republiki Południowej Afryki. Pierwszy z kilku, jak się miało okazać. Zasoby wody w zbiornikach, z których zaopatrywano miasto, w 2015 r. zmalały do ok. 50 proc. Władze miasta zaczęły wprowadzać pierwsze ograniczenia od 2016 r. Ale wody ciągle ubywało. Kapsztad, jak nieco wcześniej Sao Paolo, padał ofiarą rekordowo długiej suszy. W 2017 r. wielkość opadów była najniższa od 85 lat. W połowie roku zaostrzono racjonowanie wody do 100 litrów na osobę. Pod koniec 2017 r., po suchej zimie, Kapsztad opracował trzyfazowy plan awaryjny. Faza pierwsza wiązała się z radykalnym obniżeniem ciśnienia w sieci wodociągowej. To uniemożliwiało zużywanie wody np. do podlewania trawników. Wdrożono to rozwiązanie niemal z marszu, w październiku 2017 r. Faza druga, nazwana też Dniem Zero, zakładała wyłączenie większości sieci wodociągowej poza punktami, gdzie dostęp do wody jest krytycznie potrzebny, oraz miejscami poboru dla mieszkańców. Faza trzecia w zasadzie oznaczała katastrofę – sytuację, w której miasto nie byłoby już w stanie czerpać wody z ujęć.
Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP