W demokracji głosowania większościowe deformują wolę wyborców. Może czas je zastąpić ślepym losem?
Przywódcy protestów, które wybuchły w Chile pod koniec ubiegłego roku, zapoczątkowali poważną debatę nad zamianą obecnej konstytucji, wprowadzonej jeszcze przez dyktatora Augusto Pinocheta. 26 kwietnia tego roku obywatele zagłosują w referendum nad tym, czy rozpocząć pisanie nowej ustawy zasadniczej (jest niemal pewne, że większość powie „tak”) oraz kto i jak ma się tym zająć. Wiadomość ta sama w sobie nie mówi o niczym przełomowym – zmiany konstytucji nie są takie rzadkie. Wyróżnia się natomiast podejście Chilijczyków do demokracji i jej procedur. Obywatele nie zgodzili się, by przygotowanie projektu spoczywało wyłącznie w rękach parlamentu. Chcą aktywnie brać udział w tym procesie – a konkretnie ich przedstawiciele wybrani w niepartyjnej procedurze. Na stole są dwie propozycje dotyczące kształtu przyszłej konwencji konstytucyjnej: w jednym wariancie składałaby się ona z 86 parlamentarzystów i 86 obywateli, w drugim tworzyłoby ją 155 obywateli reprezentujących 28 dystryktów.
System partyjno-parlamentarny długo uchodził za szczyt politycznych dokonań ludzkości, ale coraz wyraźniej widać, jak ulega on degeneracji. Nieżyjący już politolog irlandzki Peter Mair w książce „Ruling the Void: The Hollowing-out of Western Democracy” (Rządy nad pustką: wydrążanie zachodniej demokracji) pisał, że skok przemysłowy przypadający na lata 60. i 70. XX wieku wiązał się ze schyłkiem tradycyjnej struktury klasowej i stopniową utratą przez partie legitymacji do reprezentowania klas oraz wielkich grup zawodowych (np. górników czy hutników). Upadek komunizmu dodatkowo ograniczył wybór polityczny. Ugrupowania zachodnie stały się w konsekwencji agencjami finansowanymi z pieniędzy państwowych i sterowanymi przez media lub „ekspertów politycznych”. Ponieważ nie było już masowej bazy, z której kiedyś wyłaniano liderów, w partiach wytworzyły się kliki przywódcze przypominające kartele i kasty.
Partie marnieją również dlatego, że profity z działalności politycznej stają się coraz skromniejsze. Pieniądze oraz władza są w biznesie i to tam lądują najlepsi. Polityka stała się opcją dla nielicznych pasjonatów oraz przede wszystkim – frustratów.
Demokracja liberalna, która zdominowała świat zachodni, w teorii była dla wszystkich, ale w praktyce zastrzeżona dla wybranych. Choć miliony zwykłych ludzi uzyskały prawa wyborcze, nie korzystały z nich po własnej myśli – rozwiązania, działania i schematy warte wyboru dyktowały autorytety. Kilka dekad temu rozpoczął się jednak proces emancypacji ludu. Coraz więcej wyborców bez wiedzy o świecie i jego mechanizmach korzysta ze swoich praw, sądząc, że są suwerenami. W rzeczywistości robią wyłącznie to, co suflują im telewizje, tabloidy i internet.
Reklama
Wiele rozsądnych osób uważa dziś, że również kapitalizm wymaga solidnej renowacji. Nie tylko z powodu destrukcyjnych skutków nierówności. Polityka oparta na kulcie wzrostu gospodarczego potęguje kryzys środowiskowy i klimatyczny, którego fatalne konsekwencje już widać. Czy miliony ludzi są w stanie wybierać tak, żeby świat się nie stoczył na dno? A przede wszystkim, jak wybierać tych, którym powierzamy rządy?
>>> CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU DGP