Na środową konferencję premiera Mateusza Morawieckiego uczniowie czekali z zaciśniętymi kciukami, bo już od kilku dni mówiło się o tym, że placówki mogą zostać zamknięte. Kiedy szef rządu ogłosił, że lekcji do 25 marca nie będzie, w młodzieżowych zakątkach mediów społecznościowych wybuchła radość. Jedni publikowali filmy z nagraniami wybuchów ekscytacji, kolejni zmieniali zdjęcia profilowe na twarz premiera, a jeszcze inni publikowali plany na następne dni. Tweet, wspomniany na początku tekstu, tylko w ciągu kilku godzin dorobił się tysiąca podań.
Nadciągająca epidemia koronawirusa to kolejna po strajku nauczycieli dezorganizacja roku szkolnego w ciągu ostatnich 12 miesięcy. Warto pomyśleć, jak sensownie zagospodarować czas uczniów w takich przypadkach. Na razie nie robią tego ani rodzice, ani ministerstwo, ani szkoły. Zapowiada się więc, że rekordy popularności nad Wisłą będą święcić TikTok, patostreamerzy i platformy serialowe.
Czeka mnie praca z dzieckiem na kolanach. Po co to wszystko? – zastanawiał się w środę znajomy rodzic. Choć podobne pytania zadają sobie wszyscy, którzy zmuszeni są teraz zorganizować opiekę dzieciom, nie ma na nie jednoznacznej odpowiedzi. Badania nie dają jasnego przekazu, czy zamknięcie szkół pomoże ograniczyć rozprzestrzenianie się koronawirusa, dają jednak poszlaki, że to prawdopodobne.
Reklama
Podobne środki podejmowano choćby w USA w czasie epidemii hiszpanki w drugiej dekadzie XX w. Według danych analizowanych przez amerykańskich naukowców prewencyjne zamknięcie szkół na 143 dni ocaliło mieszkańców Saint Louis. Zgonów spowodowanych grypą było tam trzy razy mniej niż w Pittsburghu, gdzie lekcje zawieszono tydzień po osiągnięciu szczytu zachorowań, w dodatku jedynie na 53 dni.
Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP