Pod względem instytucjonalnym – nie wspominając o epidemiologicznym Unia Europejska jest bardziej podatna na ten wirus niż większość państw narodowych.

Od momentu powstania w latach 50. XX wieku UE jest z definicji projektem post-narodowym, czyli „ponadnarodowym” w brukselskim żargonie. Państwa członkowskie zobowiązały się do włączenia swoich losów w solidarny ruch. Zgodziły się nawet na stopniową rezygnację z suwerenności narodowej na rzecz wspólnej tożsamości w „Stanach Zjednoczonych Europy”. Takie właśnie jest znaczenie „coraz ściślejszej unii”, którą przewidują traktaty założycielskie.

W prawdziwym świecie solidarność wewnątrzeuropejska jest nadwyrężona przez pandemię, a nacjonalizm powraca w postaci jednostronnych, nieskoordynowanych decyzji podejmowanych przez rządy państw członkowskich. Na przykład Niemcy wywołały oburzenie w Austrii i Szwajcarii, blokując wysyłanie masek ochronnych do swoich sąsiadów. W kilku krajach obowiązują ograniczenia eksportowe, zazwyczaj ukryte w nieprzeniknionej legislacji, na sprzęt medyczny od gogli po rękawice i respiratory. Zwłaszcza Włochy czują się zawiedzione. Kiedy kraj po raz pierwszy próbował powołać się na unijny mechanizm dzielenia się sprzętem medycznym, żadne państwo członkowskie nie pomogło. Jak na ironię, tylko Chiny wysłały potrzebny sprzęt.

>>> Czytaj też: Polska tarcza antykryzysowa. Rząd ogłasza szczegóły programu pakietu dla gospodarki

Reklama

Do tego dochodzi zamknięcie granic państwowych – nawet w obrębie strefy Schengen, rzekomo strefy nieograniczonego podróżowania. W ubiegłym tygodniu Polska, Czechy i Dania zamknęły swoje granice. Inne kraje, na przykład Niemcy, poszły za tym przykładem. Swoboda przemieszczania się w UE została zawieszona.

Epidemiologiczny wymiar zamykania granic nie jest tak istotny jak inne formy izolacji i społecznego zdystansowania, takie jak odwoływanie targów lub auto-kwarantanna w kraju. W momencie, gdy wirus już krąży w populacji po obu stronach granicy (tak jak koronawirus) uniemożliwianie ludziom przekraczania granic nie pomoże w powstrzymaniu rozprzestrzeniania się wirusa. W przeciwnym razie Niemcy mogą równie dobrze „zamknąć” granicę między Bawarią a Turyngią czy też innymi krajami związkowymi.

Ale w kryzysie, podczas którego rządy nie chcą wyglądać na bezsilne, zamykanie granic ma tę zaletę, że wydaje się decydującym krokiem. Dlatego też – z opóźnieniem – sama UE wkracza teraz do gry, wzywając swoich członków do zamknięcia granic zewnętrznych bloku na 30 dni. Większość z nich jest już oczywiście zamknięta. Propozycja UE jest w istocie apelem do państw członkowskich o ratowanie wewnątrzunijnego „jednolitego rynku” towarów, usług, pracy i kapitału. Ostatecznie jest to próba, by w ogóle zostać wysłuchanym.

>>> Czytaj też: Gaszenie pożaru benzyną? Oto 6 powodów, dlaczego wielki pakiet antykryzysowy może nie zadziałać

Wymowa tej sytuacji jest jednoznaczna: za każdym razem, gdy Europa – jako całość – jest testowana, zawodzi. A wtedy wszystko – kwestie solidarności, lojalności, podejmowania decyzji – wraca na poziom narodowy.

W tym sensie Covid-19 jest skrajną wersją kryzysu uchodźczego z lat 2015-16. W tamtych czasach UE również nie znalazła jednej odpowiedzi na pytanie o to, jak zachować się wobec migrantów. Zamiast tego poszczególne kraje, od Węgier po Austrię, jednostronnie zamknęły swoje granice. Zignorowano wszelkie próby zreformowania europejskiego prawa azylowego. Dlatego też UE nadal nie naprawiła tego systemu i stoi w obliczu drugiej rundy migracyjnych zawirowań. Podobna historia miała miejsce w przypadku kryzysu strefy euro, a właściwie każdego europejskiego problemu.

Jeśli przywódcy UE nie stanęliby na wysokości zadania w czasie pandemii, zwykli obywatele doszliby do wniosku, że tylko ich własne rządy narodowe mogą działać na tyle szybko i odważnie, by zasłużyć na zaufanie. Przykładowo poddani kwarantannie Włosi wywieszają na balkonach swoje barwy narodowe, a nie gwiazdki UE, sygnalizując, z kim się solidaryzują.

Wszystko to jest oczywiście przygnębiające dla eurofilów takich jak Ursula von der Leyen, stosunkowo nowa przewodnicząca Komisji Europejskiej. Miała ona nadzieję zbliżyć „Europę” do swoich obywateli – uczynić ją bardziej zjednoczoną i silniejszą w kontekście konfliktów geopolitycznych z Chinami, Rosją i USA. Jednak bez względu na to, czy wyzwaniem jest migracja, polityka zagraniczna czy obrona, narody Europy nie mogą, czy też nie chcą, „integrować” swojej unii.

Co gorsza, każdy brak działania lub solidarności ze strony UE jest wodą na młyn populistów, nacjonalistów i eurosceptyków – od Włoch po Węgry, a nawet Niemcy. Ich narracje doprowadziły już jedno państwo członkowskie – Wielką Brytanię – do odwrócenia się od UE.

Kolejne kraje nawet nie muszą opuszczać UE, by Europa upadła. Inne podobne formacje rozpadały się na przestrzeni dziejów – od Ligi Narodów po Związek Reński czy Cesarstwo Rzymskie. Niektóre rozwiązywały się szybko, inne powoli. Każda unia na swój tragiczny sposób – po prostu stała się nieistotna.

>>> Czytaj też: Koronawirus może zburzyć światowy ład. Czy pchnie świat w autokrację?