Aby przetrwać, strefa euro musi zrobić historyczny krok i wyemitować wspólne obligacje, nałożyć bezpośrednie podatki oraz wprowadzić wybory na poziomie federalnym. Wymagałoby to zmian nie tylko w Traktatach Europejskich, ale też w europejskich umysłach - pisze Andreas Kluth, felietonista agencji Bloomberg.

„Widzę to w ten sposób, że Europa ma swój moment Aleksandra Hamiltona, ale nie ma żadnego Aleksandra Hamiltona na horyzoncie”. Tak zażartował Paul Volcker, były szef amerykańskiej Rezerwy Federalnej, gdy w 2012 roku odwiedzał Unię Europejską w czasie kryzysu zadłużenia. Choć sam Volcker zmarł w 2019 roku, to jego słowa pozostają tak samo aktualne w 2020 roku, jak były w 2012.

Paul Volcker odnosił się wówczas do kontrowersji wokół „euroobligacji”, jak je wówczas nazywano. Dziś na podobne rozwiązanie w obliczu pandemii mówi się „koronaobligacje”. I choć okoliczności są różne – wtedy był kryzys zadłużenia, dziś jest pandemia – to idea pozostaje taka sama.

Strefa euro miałaby wyemitować nowe obligacje, za które wszyscy członkowie unii walutowej ponosiliby solidarną odpowiedzialność. Kraje, takie jak Włochy czy Hiszpania, borykające się z najpoważniejszymi skutkami epidemii koronawirusa, zyskałyby tani dostęp do pieniędzy niezbędnych do odbudowy gospodarek. Z kolei takie kraje, jak Niemcy, które dziś mogą pożyczać pieniądze przy negatywnych stopach, płaciłyby nieznacznie wyższe koszty. Czy istnieje lepsza forma, aby pokazać europejską solidarność?

Gdyby to tylko było takie łatwe. Otóż obecnie jedynie dziewięciu członków strony euro wspiera ideę „koronaobligacji”, co oznacza, że pozostałych dziesięciu członków pozostaje nieprzekonanych. Oczywiście są wśród nich Niemcy, ale najbardziej dosadna krytyka tej idei wypłynęła z Holandii.

Reklama

Rozzłościło to kraje południa. Grupa włoskich polityków wykupiła całostronicową reklamę w niemieckiej gazecie, oskarżając Holendrów o „brak etyki i solidarności”. W reklamie tej przypominano także Niemcom o solidarności Europy, gdy na konferencji w 1953 roku pozostałe państwa Kontynentu zgodziły się na umorzenie lub restrukturyzację niemieckiego zadłużenia powstałego wskutek II wojny światowej.

Nastroje są więc rozgrzane. Tak samo, jak były w 1790 roku w Ameryce, gdy intelektualni tytani, w tym Aleksander Hamilton oraz Thomas Jefferson, prowadzili podobną debatę, do czego nawiązywał Paul Volcker. Otóż Aleksander Hamilton, pierwszy amerykański sekretarz skarbu, chciał przejąć długi 13 świeżo połączonych stanów, które walczyły o wyparcie Brytyjczyków. Z kolei Jefferson oraz jego zwolennicy byli przeciwni tej idei obawiając się, że w efekcie takich działań rząd federalny stanie się swoistym Behemotem, zagrażającym wolnościom poszczególnych stanów.

Obaj mieli racje. USA przejęły zadłużenie poszczególnych stanów tworząc to, co dziś jest potężnym amerykańskim rynkiem obligacji. Rząd federalny z czasem powiększał się, przejmując jeszcze więcej uprawnień, szczególnie po New Dealu z lat 30. XX wieku. Ale w efekcie powstały potężne Stany Zjednoczone Ameryki, jakie znamy dziś.

Co miał więc na myśli Paul Volcker, posługując się taką analogią? Otóż od momentu powstania, czyli od lat 50. XX wieku, europejski projekt, przynajmniej w teorii, był obliczony na stworzenie Stanów Zjednoczonych Europy, na co wskazywało hasło „jeszcze ściślejszej unii”. Stworzenie unii walutowej było dużym krokiem w tym kierunku. Aby jednak mogła ona w pełni zadziałać, niezbędne jest dziś stworzenie unii bankowej, unii rynków kapitałowych oraz unii fiskalnej. Emisja euroobligacji, na wzór tych amerykańskich, wydawałaby się naturalnym kierunkiem działań.

Diabeł jednak tkwi w szczegółach. Hamilton przejął zadłużenie od poszczególnych stanów i przekazał je zupełnie innej jednostce – rządowi federalnego. Tama jednostka dysponowała jednocześnie uprawnieniem do zwiększania wpływów z podatków, aby to zadłużenie spłacić. Taka rola państwa uzyskała legitymizację, ponieważ stany oraz obywatele USA posiadali swoich reprezentantów w Kongresie, a ci decydowali o podatkach.

Co więcej, USA były bezwzględne w stosowaniu zasady, że żaden stan nie będzie ratowany poprzez bailout. Rząd federalny nigdy nie uratował żadnego stanu, pozwalając niektórym z nich zbankrutować w latach 40. XIX wieku. Poszczególne stany wiedziały zatem, że w sensie fiskalnym mogą liczyć tylko na siebie. I wszystkie z nich, oprócz Vermont, nadały sobie reguły zrównoważonego budżetu, podobnie jak Niemcy. Z kolei rząd federalny przejął takie funkcje, jak polityka fiskalna, mająca na celu zarządzanie zagregowanym popytem.

W przeciwieństwie do modelu amerykańskiego, idea euroobligacji wypływa z zupełnie innego myślenia. Jak pierwotnie zakładano, takie obligacje byłby emitowane przez poszczególne państwa członkowskie strefy euro, ale byłby gwarantowane już przez wszystkich członków unii walutowej. Tak więc wyobraźmy sobie, że Kalifornia wyemitowałaby dług, za który odpowiadałoby 50 wszystkich stanów. Jak bardzo ucieszyliby się z tego Teksańczycy? Jak bardzo zadowoleni byliby Kalifornijczycy, gdyby przedstawiciele Teksasu pojawili się w Sacramento i powiedzieli gospodarzom, jak mają układać budżet Kalifornii? Teraz wystarczy, że zamienimy Kalifornijczyków na Włochów, a Teksańczyków na Niemców i zrozumiemy problem.

Propozycje euroobligacji zmieniały się już kilka razy, jednak bez względu na ich formę, są one pomysłem innego rodzaju, niż rozwiązania, jakie zastosował Aleksander Hamilton. Najbardziej znanym pomysłem na euroobligacje jest podzielenie zadłużenia poszczególnych krajów na dwie grupy: niebieskie obligacje dotyczyłyby zadłużenia o wartości do 60 proc. PKB każdego kraju, zaś obligacje czerwone odnosiłyby się do wszystkiego, co ten próg przekracza. Niebieskie papiery byłby być może emitowane wspólnie i gwarantowane przez wszystkich, dlatego posiadałyby ocenę "AAA". Tymczasem czerwone miałyby niższy status i ocenę oraz nie byłby gwarantowane przez wszystkich.

Ale już wpływy podatkowe, które miałyby pójść na spłatę zadłużenia, wciąż leżałyby w gestii poszczególnych członków strefy euro, zaś władze państwowe decydowałyby, jakie podatki nakładać i jak wydawać wpływy z podatków. Nie dziwi zatem, że m.in. Holendrzy, Niemcy, Austriacy i Finowie boją się, że południowe kraje unii walutowej mogą w niewłaściwy sposób ustalić podatki i wydawać zbyt dużo wiedząc jednocześnie, że północne kraje spłacą ich zadłużenie. Akademicy nazywają tę sytuację „moralnym hazardem”. Aby zapobiec takiej sytuacji, północne kraje nalegałyby na ostrzejsze reguły fiskalne, ale zapewne Rzym i Madryt nie byłby szczęśliwe z takich rozwiązań. Znów wyobraźmy sobie Teksańczyków i Kalifornijczyków na ich miejscu.

>>> Czytaj również: "Sueddeutche Zeitung": Porażka Włoch będzie porażką Europy. Czy uda się zapobiec upadkowi całej UE?

W takiej sytuacji zarysowują się dwie drogi, którymi może podążyć strefa euro, a być może również i cała Unia Europejska w kolejnym pokoleniu. Pierwszy scenariusz zakłada, że państwa północy uparcie będą sprzeciwiać się „uwspólnotowieniu długów”. W odpowiedzi na to kraje południa, wypominając północy brak solidarności, zwrócą się w kierunku populistycznych nacjonalistów oraz polityków niechętnych Brukseli, takich jak Matteo Salvini. Będą oni próbowali wyrwać swoje kraje ze strefy euro, aby może także i z Unii Europejskiej, akceptując pomoc finansową z Chin lub z każdego kraju, z którego nadejdzie.

W drugim scenariuszu kraje północne godzą się na wspólne zadłużenie, emitując „koronaobligacje”. Później jednak, gdy epidemia już minie, kraje południa będą czuły się upokorzone przez skalę oszczędności narzuconą przez Brukselę. Wywoła to w krajach północy opór i zwrot w kierunku narracji o „złej unii transferowej”, w ramach której ich ciężko zarobione euro trafiają do południowej studni bez dna. W efekcie obywatele państw północy zwrócą się w kierunku nacjonalistów i populistów odrzucających Unię i sami być może Wspólnotę opuszczą.

Widać zatem, że potrzeba tu obligacji i działań w stylu Hamiltona. Europa musi zrobić historyczny krok, wyemitować obligacje, nałożyć bezpośrednie podatki oraz wprowadzić wybory na poziomie federalnym. W efekcie strefa euro potrzebowałaby wspólnego rządu, budżetu oraz parlamentu, który mógłby być podgrupą w Parlamencie Europejskim. Początkowo kompetencje takiego rządu byłby mniejsze, ale z czasem mogłyby się zwiększać (np. w obszarze ubezpieczenia dla bezrobotnych).

Wszystko to jednak wymagałoby zmian w Traktatach Europejskich oraz, co ważniejsze, zmian w europejskich umysłach. Tak jak miało to miejsce w czasach Hamiltona. Być może jednak mamy tu do czynienia z ostateczną różnicą: Amerykanie w 1790 roku rzeczywiście chcieli Stanów Zjednoczonych, tymczasem Europejczycy w 2020 roku już niekoniecznie. Gdyby żył dziś Paul Volcker, pewnie mógłby powtórzyć: nie ma dziś europejskiego Aleksandra Hamiltona. Niestety to oznacza, że Unia Europejska ma do wyboru tylko złe opcje.

>>> Czytaj też: Czy pandemia koronawirusa oznacza koniec globalizacji? [OPINIA]