Doktor nauk medycznych Mikołaj Winnicki od 18 lat mieszka i pracuje w szpitalach w północnej części Włoch, gdzie epidemia koronawirusa przybrała największą siłę. Mając możliwość obserwacji zarówno zachowania Włochów, jak i Polaków (jest m.in. członkiem Rady Biznesu przy Uniwersytecie Opolskim), zauważa wiele wspólnych cech łączących oba narody w obliczu pandemii.

"Jeszcze kilka tygodni temu Włosi, podobnie jak Polacy, uważali koronawirusa za coś abstrakcyjnego. To było widoczne na każdym kroku. Osoby, które przylatywały z Chin, otrzymywały karteczki z zaleceniami domowej kwarantanny, ale nikt się nimi specjalnie nie przejmował. Nawet po pierwszych doniesieniach o zakażeniach, dla większości kilkukrotne wyjście na kawę do baru było świętym rytuałem dnia" - wspomina.

Sytuacja zmieniła się wraz z radykalnym wzrostem zachorowań i będących ich skutkiem zgonów. W wielu szpitalach, do których jednocześnie trafiło tylu chorych, że nie dla każdego były dostępne respiratory i sztuczne płuca, koniecznym się okazało powoływanie komisji decydujących o tym, komu należy udzielić pomocy.

"Z dnia na dzień do ludzi zaczęła docierać prawda, że koronawirus zakaża wszystkich, także naszych przyjaciół i członków rodziny. To już nie były opowieści gdzieś z dalekiego kraju. Ludzie zrozumieli, że wirus może zakazić także ich, a ofiarami koronawirusa nie są tylko anonimowi staruszkowie, lecz także ich znajomi w wieku, w którym nie myśli się o śmierci. Być może w jakiś sposób zadziałał filmik krążący po sieci, na którym widać chorego z ciężką niewydolnością oddechową, który walczy dosłownie o każdy gram tlenu. Nawet na mnie, praktyku w zakresie interny i kardiologii z wieloletnim stażem, ten obraz zrobił wrażenie. Informacje o kolejnych zgonach dla Włochów, którzy unikają tematu śmierci, musiały być traumatycznym przeżyciem. Musimy pamiętać, że do pandemii, mieszkańcy Włoch dożywali bardzo sędziwego wieku, a ochrona zdrowia stoi tu na stosunkowo wysokim poziomie" - wskazuje lekarz.

Reklama

Zdaniem dr. Winnickiego, działania włoskich władz, które wprowadziły nakaz samoizolacji, daje już pozytywne efekty.

"Nikt tu już nie żartuje sobie z epidemii. Do niedawna noszenie masek było traktowane dość swobodnie. Dzisiaj jeżeli ktoś pojawi się w sklepie bez maseczki, wszyscy patrzą na niego jak na kryminalistę. Kolejne regiony wprowadzają nakaz ich noszenia, bo nikt nie wie, czy nieświadomie nie zakaża innych. Mieszkańcy mogą wyjść do dwustu metrów od miejsca swojego zamieszkania. Bez konieczności nie można wyjechać poza granice gminy, a sankcje za złamanie zakazów są bardzo surowe. Mimo to nikt rozsądny nie kwestionuje potrzeby utrzymania dystansu społecznego. Jeżeli ktoś łamie zakazy, musi się liczyć z tym, że sąsiedzi lub przechodnie natychmiast powiadomią o tym karabinierów lub policję. Dlatego kiedy czytam informacje z Polski o beztroskim traktowaniu zaleceń to zapewniam: we Włoszech też tak było. Polacy też zrozumieją, że ograniczenia, nawet te trwające kilka tygodni, dają im szanse na szybszy powrót do normalności. Bez nich epidemia będzie trwała miesiącami, a żaden kraj na świecie nie jest przygotowany na sytuację, gdy w jednym czasie do szpitali karetki zaczną przywozić tysiące pacjentów z tą samą chorobą i wymagających tego samego sprzętu" - podkreśla.

Podobnie jak w Polsce, we Włoszech pojawiły się problemy z dostępem do maseczek. Ponieważ w komunie (gminie), gdzie mieszka lekarz, każdy obywatel otrzymał dwie jednorazowe maseczki, mieszkańcy szybko opracowali metodę ich sterylizacji przy pomocy kilkunastu gramów spirytusu i pudełka śniadaniowego.

"Po prostu część tekstylną maseczki zakłada się na wieczko pudełka, a na jego dno wlewa się spirytus. Następnie pudełko szczelnie się zamyka. Po trzech godzinach przetrzymywania materiału w oparach alkoholu maseczkę uważa się za ponownie nadającą się do użycia" - opowiada lekarz.

Według dr. Winnickiego, jeżeli chodzi o możliwość opanowania epidemii, Polska ma pewną przewagę nad Włochami.

"Możemy korzystać z ich doświadczeń. Kupiliśmy trochę czasu, a ten jest niezbędny do przygotowania szczepionki lub opracowania skutecznych metod leczenia tej choroby. Pewną nadzieję dają doniesienia o pozytywnym wpływie szczepień na gruźlicę, które mają sprawić, że zakażenie przechodzi się nieco łagodniej. W Polsce są one obowiązkowe od wielu lat. We Włoszech nikt ich nie wymagał. Do przemyślenia pozostaje kwestia zasad kwarantanny. Chińczycy gromadzili chorych w kontrolowanych przez służby medyczne obiektach. We Włoszech część chorych i podejrzanych o nosicielstwo przebywało w warunkach domowych. Część zakażeń pochodziła właśnie od nich, bo mogło dochodzić do transmisji wirusa na bliskich lub niewłaściwie przygotowanych opiekunów czy członków rodziny" – uważa lekarz.

Polak wskazuje na pierwsze sygnały świadczące o spadku stwierdzonych zachorowań w północnych Włoszech, choć jednocześnie niepokoi go beztroska, z jaką do zagrożenia koronawirusem podchodzą mieszkańcy południowej części kraju. "Widocznie tak już jesteśmy skonstruowani, że oddalamy od siebie myśl o zagrożeniach. Ale tak samo było na północy Włoch. Jestem przekonany, że prawda o pandemii dotrze i na południe Włoch i do tych Polaków, którym jeszcze się wydaje, że ich ten problem nie dotyczy" – podkreśla dr Winnicki.

>>> Czytaj też: Rząd łata tarczę antykryzysową. Projekt zakłada zmianę 59 ustaw