- Powoli trzeba gospodarkę przywracać do życia. Co prawda branża budowlana nie cierpi teraz jakoś szczególnie mocno – wszystkie nasze budowy są realizowane – ale w innych sektorach jest znacznie gorzej. I ich kłopoty będą prędzej czy później rzutować na cały obieg gospodarczy - mówi w wywiadzie dla DGP Leszek Marek Gołąbiecki, prezes zarządu Unibep SA .

Rząd zapowiada stopniowe znoszenie ograniczeń. To dobrze dla takiej firmy, jak Unibep?

Plan jest na razie mało konkretny, ale szczerze mówiąc nie może być dziś inny. Nie wiemy przecież, jak się będzie rozwijać epidemia w najbliższych tygodniach. Najważniejsze, że taki plan powstaje, to brzmi optymistycznie. Powoli trzeba gospodarkę przywracać do życia. Co prawda branża budowlana nie cierpi teraz jakoś szczególnie mocno – wszystkie nasze budowy są realizowane – ale w innych sektorach jest znacznie gorzej. I ich kłopoty będą prędzej czy później rzutować na cały obieg gospodarczy. Ile mogą wytrzymać właściciele chociażby zamkniętych restauracji? Miesiąc, dwa? Na szczęście na razie w Polsce w przebiegu epidemii nie realizują się scenariusze włoskie, czy hiszpańskie, co by wskazywało, że ten lockdown nie będzie się wydłużał ponad miarę.

Czy obecny stan szkodzi waszej działalności?

Budowy grupy Unibep, zarówno w Polsce, jak i za granicą, a także nasza fabryka domów modułowych funkcjonują bez większych zaburzeń. Nie ma drastycznych kłopotów z podwykonawcami. Co prawda zdarzają się pojedyncze przypadki, ale to zdarzenia incydentalne. Nie ma problemu z pracownikami z zagranicy, a tego się obawialiśmy: że wyjadą np. na święta i będą mieli utrudniony powrót. Ale wielu Ukraińców, czy Białorusinów zostało w Polsce, mimo prawosławnej Wielkanocy. Poza tym widzimy, że białoruskie, czy ukraińskie firmy, z którymi współpracujemy, po pierwszej, nerwowej fazie z powrotem ściągają pracowników do Polski, a ci po kwarantannie wracają do pracy. Nie obawiałbym się o załamanie rynku pracy, choć jeszcze dwa-trzy tygodnie temu były takie symptomy.

Reklama

A łańcuchy dostaw? Wiele branż skarży się na to, że obostrzenia epidemiczne spowodowały duże zaburzenia.

Oczywiście, zdarzają się przypadki opóźnień w dostawie komponentów z Niemiec, czy z Włoch, ale i to powoli wraca do normy. Łańcuchy dostaw w budowlance mają swoją specyfikę, są bardzo rozproszone. Gdy pęka jedno ogniwo, to dość łatwo zastąpić je innym. Może za wyjątkiem specjalistycznych maszyn produkowanych gdzieś w Chinach, czy w zachodniej Europie reszta komponentów potrzebnych na budowie jest łatwo zastępowalna i dostępna na lokalnym rynku. Kruszywa, asfalt, cement – wszystko można kupić na miejscu. Być może w inwestycjach kolejowych poziom skomplikowania jest nieco większy, gdy potrzebne są jakieś podzespoły elektroniczne do sterowania ruchem, ale generalnie budowlanka to nie motoryzacja, w której mnóstwo komponentów jest produkowanych za granicą, a uzależnienie od konkretnych poddostawców jest duże. U nas w ostateczności można tak zmienić projekt, by móc korzystać z łatwiej dostępnych zamienników.

Co według pana jest powodem, że budownictwo znosi obecny stan dość dobrze?

To, że rząd nie zamknął budów. Uratowało to branżę i – według moich szacunków - jakieś 1,5 mln miejsc pracy. Po pierwszych dniach paniki wśród pracowników – co w sumie było normalne, nikt przecież w połowie marca nie wiedział, jaka będzie siła epidemii – teraz wszystko powoli wraca do normy. Inne kraje poszły inną drogą. W Hiszpanii zamknięto nie tylko galerie handlowe, ale i place budów, w Austrii podobnie. Na szczęście nie u nas, dzięki czemu ludzie mają zatrudnienie, firmy przychody i skala problemu z bezrobociem i upadłościami w całej gospodarce będzie pewnie mniejsza, niż mogłaby być.

Chyba jednak działalność firmy jest trochę inna, niż w normalnych czasach. Nie macie żadnych dodatkowych procedur związanych z COVID-19?

Oczywiście, że mamy, wprowadziliśmy na naszych budowach dezynfekcję pomieszczeń, udostępniliśmy pracownikom płyn do dezynfekcji i maski. Inaczej organizujemy pracę, wprowadzamy zmianowość, by bardziej rozproszyć pracujących. To dość proste na budowach infrastrukturalnych, gdzie nie ma skupisk pracowników, a pracują głównie operatorzy maszyn, prace są prowadzone na dużych odcinkach, w rozproszeniu i na świeżym powietrzu. Ale na budowach budynków też sobie radzimy, podobnie w fabryce domów, którą podzieliśmy na strefy. Dostosowaliśmy się więc organizacyjnie, by pracownicy czuli się bezpieczni. To zapewne wpływa trochę negatywnie na wydajność, ale działalność jest utrzymana.

A płynność? W niektórych usługach obieg płatności praktycznie się zatrzymał.

Ale nie w budowlance. Nasza firma bardzo dobrze zakończyła 2019 r., w rok 2020 weszliśmy z solidną poduszką finansową i dobrym portfelem zleceń. Mamy co robić i mamy pieniądze. W całej branży, co wynika z naszego doświadczenia, należności spływają terminowo, zarówno od inwestorów prywatnych, jak i instytucjonalnych. Inwestorzy bardzo dobrze rozumieją sytuację, mamy przypadki wśród prywatnych zamawiających, gdzie bez problemu dokonują oni płatności za większą ilość kupowanych materiałów. My, zakładając problemy z dostawami, dokonywaliśmy większych zamówień materiałów, niż wynikałoby to z konkretnej fazy inwestycji. I mimo to płatności są dokonywane nawet przed czasem. Kłopotów z narastaniem zatorów nie mamy. Swoim podwykonawcom też płacimy w terminie, przywiązujemy do tego dużą wagę.

A co z kadrą? Przed kryzysem brak rąk do pracy był jedną z bolączek firm budowlanych.

Odpowiem w ten sposób: bezrobocie w Polsce wzrośnie. To jest pewne. Rzeczywiście w branży budowlanej przed kryzysem brakowało rąk do pracy. Teraz jest dużo sygnałów o powrotach Polaków z zagranicy, oni już pojawiają się na budowach. Z tego punktu widzenia nie obawiałbym się o brak fachowców w branży. Ale budowlanka to sektor, który potrzebuje też dużej liczby pracowników niewykwalifikowanych. Dlatego w innych sektorach gospodarki mogą być zwolnienia, ale ci ludzie – przynajmniej część z nich - będą mogli u nas znaleźć zatrudnienie.

Mówi pan tak, jakby obecny kryzys był dla was szansą. Nie tylko podaż pracy wzrośnie, ale jeszcze rząd też zapowiada utworzenie funduszu inwestycyjnego, który będzie miał do wydania 30 mld zł. Budowlankę czeka czas prosperity?

Aż tak daleko bym nie szedł w tych oczekiwaniach. Nie liczyłbym na jakieś duże zwiększenie obrotów w krótkim czasie. Oczywiście inwestycje w infrastrukturę są dużym tortem do podziału, ale zobaczmy najpierw, jak będzie wyglądała realizacja tych wszystkich zapowiedzi. Bardzo się cieszę, że minister infrastruktury Andrzej Adamczyk deklaruje kontynuację programu budowy dróg. Miejmy nadzieję, że to się przełoży na podpisywanie umów. Na razie przetargi odbywają się zgodnie z planem, w poprzednim tygodniu był przetarg na budowę kolejnego odcinka drogi S-19, gdzie nasze konsorcjum złożyło dobrą ofertę. To dobrze, że nie został on przełożony, ale samo przeprowadzenie przetargu to jeszcze nie wszystko. Nie wiemy, czy przetarg zostanie rozstrzygnięty. To będzie takie „sprawdzam”, jak proces inwestycyjny przebiega już w nowych warunkach. Mam nadzieję, że odbędzie się to bez zakłóceń. Realizując program inwestycji w infrastrukturę trzeba pamiętać o jego dużym znaczeniu dla gospodarki. To nie tylko miliardy złotych na konkretne inwestycje, ale też zapewnienie i utrzymanie wielu miejsc pracy w całej sieci firm.

A inwestycje prywatne? Co z budownictwem mieszkaniowym?

Nie ma co się oszukiwać: deweloperzy przesuwają w czasie rozpoczęcie kolejnych inwestycji. Powód jest prosty: nie wiedza, jak będzie wyglądał rynek. Na pewno zainteresowanie zakupem nowych mieszkań będzie mniejsze. W marcu już spadło, w kwietniu też spada. Ale z drugiej strony trzeba pamiętać, że popyt był bardzo wysoki, a ceny mieszkań bardzo szybko rosły.

Skoro popyt spadnie, to ceny mieszkań również?

Niekoniecznie, bo deweloperzy będą dostosowywać podaż do nowych warunków. I nie chodzi tylko o mniejsze zainteresowanie kupujących, ale też wydłużanie się procedur w związku z nowym trybem pracy w urzędach. Zakładam, że np. na uzyskanie pozwolenia na budowę trzeba będzie teraz czekać dłużej. Najbliższe tygodnie pokażą również, jak będą się zachowywać instytucje finansowe.

To już chyba widać: największe banki zwiększyły wymogi dotyczące wysokości wkładu własnego do kredytów hipotecznych.

Tak, ale chodzi również o ich podejście do kredytowania deweloperów. Zapewne wymagania również zostaną zaostrzone. Oby tylko nie było odcięcia od finansowania, bo tu i ówdzie już słychać, że niektóre banki w ogóle nie będą kredytować deweloperki. Mam nadzieję, że przynajmniej polskie nie pójdą tą drogą. Przecież finansowanie firm deweloperskich, wspieranie ich, pozwala na utrzymanie zatrudnienia.

Jak wygląda obecnie wasza działalność za granicą? Czy epidemia utrudnia eksport?

Działamy na dwóch rynkach, które zupełnie się od siebie różnią. Ale nie widzimy jakichś większych kłopotów na żadnym z nich. Pierwszy do Skandynawia, głównie Norwegia, gdzie realizujemy osiedla mieszkaniowe w technologii modułowej. Budowa, którą obecnie prowadzimy, jest w toku, nasi pracownicy zostali tam nawet na święta, żeby móc kontynuować pracę. Wysłaliśmy właśnie nową zmianę, która po zakończeniu kwarantanny rozpocznie montaż kolejnego obiektu. Dostawy modułów do Norwegii, z których stawiamy te budynki wielorodzinne, nie są zakłócone. Ze strony inwestorów też jest pełne zrozumienie, nie ma kłopotów z płatnościami. Zresztą inwestycja w przeważającym stopniu rozliczana jest zaliczkowo, bo w grę oprócz samej budowy budynku wchodzi jeszcze produkcja modułów, z jakich jest on budowany.

Transport przebiega bez zakłóceń? Przedstawiciele innych branż mówią, że pozamykane granice bardzo go utrudniają. Podobno też podrożał fracht.

Nie odczuwamy tego, może dlatego, że ze znacznym wyprzedzeniem zakontraktowaliśmy ceny. Zobaczymy jak to będzie wyglądało w kolejnych dostawach, ale co do obostrzeń, to promy, którymi przewozimy moduły, działają normalnie, na miejscu transport wielkogabarytowy też funkcjonuje. Mamy stałych, sprawdzonych przewoźników, z którymi współpracujemy.

A jak jest na drugim rynku eksportowym?

To Białoruś i Ukraina. Nie boimy się o nie, jeśli chodzi o płynność finansową, bo projekty na Wschodzie są kredytowane przez Bank Gospodarstwa Krajowego. Odbywa się to tak, że BGK udziela kredytu inwestorowi, ale wypłaca go nam na poczet wartości kontraktu. Kredyt dodatkowo jest ubezpieczony przez KUKE. Płatności dostajemy na czas, po potwierdzeniu prac. Pieniądze wpływają więc na bieżąco. Na Białorusi obecnie mamy projekty w przygotowaniu, na Ukrainie budujemy galerie handlowe. W poprzednim tygodniu jedna wybudowana przez nas, w Kijowie, dostała właśnie pozwolenie na użytkowanie, budowa kolejnej - w Charkowie - nabiera tempa.

Jakie są perspektywy dla obu rynków? Nie boi się pan, że w Norwegii spadnie popyt, bo nie dość, że trwa epidemia, to jeszcze ropa jest najtańsza od lat? A to na jej wydobyciu Norwegowie dużo zarabiali.

Nie widzimy tego, jesteśmy w toku negocjacji z kolejnymi inwestorami, niewykluczone, że niebawem podpiszemy nowe umowy. A trzeba pamiętać, że w Norwegii inwestor rusza z budową dopiero wtedy, gdy ma zapewniony wysoki poziom sprzedaży. Bo dopiero wówczas dostaje finansowanie. Przed podpisaniem umowy widzimy więc, jak duża jest przedsprzedaż. Poza tym jest jeszcze rynek szwedzki, na którym jesteśmy aktywni, a tam zamawiającym jest sektor publiczny. W Szwecji budujemy budynki czynszowe, na które zawsze było duże zapotrzebowanie.

W przypadku rynków wschodnich zawsze punktem wyjścia jest finansowanie przez BGK i KUKE. Z tego co wiem, kolejne projekty są procedowane, a nastawienie BGK i KUKE jest pozytywne, obie instytucje chcą w tym nadal brać udział. Bo to też jest koło zamachowe dla polskiej gospodarki. Żeby inwestor z Białorusi, czy Ukrainy dostał finansowanie z BGK, to musi zagwarantować użycie odpowiedniej ilości polskich materiałów do budowy.

Skoro jest tak dobrze, to czy w ogóle zakładacie jakiś scenariusz kryzysowy?

Oczywiście i przygotowujemy się do niego. W pierwszej kolejności wprowadziliśmy oszczędności i to na wielu poziomach. Zrezygnowaliśmy z inwestycji, które są zbędne dla bieżącej działalności. Wstrzymaliśmy zwiększanie zatrudnienia, odroczyliśmy podwyżki płac, które wcześniej zaplanowaliśmy. Ludzie to doskonale rozumieją. W tym roku przypada też nasz jubileusz, 70-lecie Unibep SA – i z jego obchodów także zrezygnowaliśmy, a wszystkie przedsięwzięcia marketingowe i promocyjne, jakie się z nim wiązały, albo skasowaliśmy, albo przełożyliśmy na później. Szukamy takich oszczędności, które są neutralne dla pracowników.

A jest jakiś „plan B”, który zakłada np. redukcje zatrudnienia?

Jest, ale w tej chwili skupiamy się na „planie A”, a tym jest utrzymanie zatrudnienia w firmie. „Plan B” jest na wypadek katastrofy, która skutkowałaby zatrzymaniem budów i produkcji.

Z tego co pan mówi wynika, że Unibep nie zwalniał pracowników z powodu epidemii. Skoro tak, to chyba z tarczy antykryzysowej też nie będziecie korzystać.

Nie zwalnialiśmy, nie zanotowaliśmy spadku obrotów, należności spływają na czas. Chyba się nie kwalifikujemy, by być beneficjentem tarczy. Złożyliśmy co prawda wniosek o odroczenie płatności składek ZUS, ale to raczej tak na wszelki wypadek, by jeszcze bardziej poprawić sobie płynność. Analizujemy możliwości odroczenia płatności VAT, czy CIT i sprawdzamy, czy możemy skorzystać z innych instrumentów oferowanych przez BGK, czy Polski Fundusz Rozwoju. Bo choć sytuacja dziś nie jest najgorsza, to pewnie w ciągu całego roku przychody będą mniejsze, niż rok wcześniej. Wiele umów, jakie zawieramy, jest warunkowych, czyli takich, w których inwestor uzależnia podpisanie ostatecznego kontraktu od np. uzyskania finansowania. Niepewności w prowadzeniu biznesu jest więcej, niż w normalnych czasach.

>>> Polecamy: Wsparcie z tarczy antykryzysowej nie satysfakcjonuje samorządów