Czytelnik, który zadał sobie trud zapoznania się z omawianymi tekstami dotyczącymi Japonii, nie powinien tego żałować.

Kombinacja dobrego pióra i sporej wiedzy ze strony autorki gwarantują odbiorcy, że dostanie on w miarę pełną porcję informacji podanych w dostępny sposób na temat tej trzeciej największej gospodarki świata.

A ponieważ autorka sięga daleko wstecz do historii tego kraju, jest to tym bardziej interesujące.

Krzywdzące wnioski?

Reklama

Pierwsza myśl po przeczytaniu omawianych tekstów sprowadza się do tego, że redaktor Grażyna Śleszyńska jest chyba zbyt surowym krytykiem Kraju Kwitnącej Wiśni (czy tak jak autorka prowokacyjnie pisze „przekwitającej wiśni”). Tam, gdzie w moim odczuciu powinna ganić Japończyków, tam ich broni. A tam, gdzie powinna być dużo bardziej wyrozumiała, krytykuje ich w sposób niemiłosierny.

O ile z prezentowanymi opiniami można polemizować, o tyle w przypadku wniosków wyciąganych przez autorkę na temat polityki Banku Japonii trzeba przyjść w sukurs bankowi centralnemu, gdyż opinie na jego temat – w moim odczuciu – są wręcz krzywdzące.

Moja polemika z autorką będzie opierać się na trzech obserwacjach:

Po pierwsze, na odmiennej ocenie porozumienia, podpisanego 22 września 1985 r. w hotelu The Plaza.

Po drugie, na obronie prowadzonego przez Bank Japonii luzowania ilościowego.

Po trzecie, na próbie innego spojrzenia na ostatnie 30 lat historii gospodarczej Japonii.

Wielka trójka

Na pewno zgodzę się z autorką, że porozumienie Plaza zaważyło na dalszych losach Japonii. Natomiast trudno mówić tutaj o „braterskiej” interwencji ze strony USA.

Kursy walutowe głównych walut z połowy lat osiemdziesiątych miały niewiele wspólnego z fundamentami gospodarczymi. A tak na marginesie, to nadal wielu specjalistów spiera się ze sobą, czy takie porozumienie było w ogóle potrzebne.

Rzecz w tym, że rynek sam zainicjował korektę tych kursów na ponad pół roku przed zawarciem porozumienia. Nie zmienia to tego, że omawiane porozumienie na pewno dodało pewności siebie uczestnikom rynku walutowego. Upewniło ich w tym, że zainicjowany wczesną wiosną 1985 r. trend jest rzeczywiście dla nich korzystny (w myśl starego angielskiego porzekadła the trend is your friend).

Natomiast nigdzie nie spotkałem się w literaturze przedmiotu z informacją, że USA miałyby rzekomo przymuszać Japonię do podpisania tego porozumienia (a do takiego wniosku można dojść po przeczytaniu informacji o rzekomo „bratniej interwencji”). Mało tego, USA nie musiały zachęcać Japonii, to Japonia chciała bardzo wziąć udział w porozumieniu i to nie tyle ze względów ekonomicznych, ile przede wszystkim – politycznych.

Otóż równo w 40 lat od ukończenia przegranej przez nią II wojny światowej, oczy całego świata były zwrócone ponownie na Japonię. Data 2 września 1945 r. splendoru Japończykom nie przynosiła, ale już kartka z kalendarza z datą 22 września 1985 r. miała być swoistego rodzaju przepustką na salony zarezerwowane dla największych tego świata. Tak przynajmniej myślano wówczas w Tokio.

Choć Japonia już dawno należała do G7, to jednak w nowojorskim hotelu spotkało się jedynie pięciu przywódców. A z tych pięciu, dwóch (Wielka Brytania i Francja) miały znacznie mniej do powiedzenia niż wielka trójka: USA, ówczesna RFN oraz właśnie Japonia. Czy można było sobie wyobrazić większe wyróżnienie? Chyba nie…

Przerzucenie kosztów

Zatem dlaczego data 22 września 1985 r. stała się swoistego rodzaj przekleństwem dla Japonii? Dlaczego np. nie wspomina się o niej, jeśli analizuje się historię Niemiec? Otóż jak się okazało, Japonia w przeciwieństwie do RFN była zupełnie nieprzygotowana do zawarcia tego porozumienia. I na pewno nie chodzi tu o stronę gospodarczą, ale przede wszystkim – o stronę polityczną. Dlaczego?

Po pierwsze, władze w Tokio były tak zachłyśnięte swoim triumfem, że zapomniały o umiarze. Japończycy wprowadzili wręcz w osłupienie samych Amerykanów wtedy, kiedy zgodzili się z własnej nieprzymuszonej woli na większą, niż pierwotnie proponowano, aprecjację swojej własnej waluty.

Po drugie, Japończycy w przeciwieństwie do Niemców nie mieli mechanizmu równoważącego efekt tak dużej aprecjacji krajowej waluty. O jaki mechanizm chodzi? Mechanizmem tym był Europejski System Walutowy (ESW), a Mechanizm Stabilizacyjny Kursów (Exchange Rate Mechanism) w szczególności. Za sprawą ERM Niemcy rozłożyły cały koszt aprecjacji swojej waluty na największych partnerów handlowych.

"Tokio chciało niwelować skutki aprecjacji jena napływem inwestycji bezpośrednich do krajów ościennych."

Historia ta pozwala nam przy okazji zrozumieć, dlaczego Niemcy, mimo ogromnej niechęci instytucji z Frankfurtu nad Menem, a także i z Bonn, a później i z Berlina, zdecydowały się na wejście do strefy euro. Innymi słowy, gdyby nie ESW, Niemcy najprawdopodobniej podzieliłyby los Japonii. Tokio z kolei chciało niwelować skutki aprecjacji napływem inwestycji bezpośrednich do krajów ościennych i chyba tylko tym można tłumaczyć zgodę Japończyków na większą, niż pierwotnie była planowana, aprecjację jena.

Rzecz w tym, że droższy jen miał ułatwiać proces inwestowania za granicą. Kiedy Japończycy zrozumieli swoje błędy, zaczęli naprędce wręcz imitować rozwiązania niemieckie. Mało kto już sięga pamięcią do zrodzonej w Tokio inicjatywy powołania w 1997 r Azjatyckiego Funduszu Walutowego (AFW).

Natomiast próba odpowiedzi na pytanie dotyczące przyczyn fiaska tej inicjatywy nie wydaje się szczególnie trudna. Jeszcze na rok przed podpisaniem porozumienia Plaza, na parkietach całej Europy tańczyło pokolenie młodych Europejczyków w takt niemieckiej piosenki „99 czerwonych balonów”, śpiewanej przez Nenę. Jednocześnie w czasie debat nad AFW w Korei Południowej rozgłośnie radiowe nadal miały zakaz puszczania japońskich piosenek.

Japońskiej gospodarce przyszło zapłacić za to, że japońscy politycy tak długo zwlekali (i nadal de facto zwlekają) z przeproszeniem za okrucieństwa z czasów II wojny światowej.

Pomocne luzowanie

Kolejną kwestią, i to chyba najbardziej kontrowersyjną, jest polityka Banku Japonii, a dokładniej lansowany przez ten bank program luzowania ilościowego. Tu staję zdecydowanie w obronie tego banku.

Rzeczywiście niedługo (w marcu 2021 r.) będziemy obchodzić 20. rocznicę inicjacji tego programu. Trudno jednak mówić o dwudziestoletnim okresie luzowania ilościowego, zważywszy na dość długą przerwę między pierwszym luzowaniem zakończonym w marcu 2006 r. a obecnym luzowaniem (dokładniej – luzowaniem ilościowym i jakościowym) zainicjowanym w kwietniu 2013 r.

Oczywiście w trakcie tej przerwy Bank Japonii prowadził inny program zahaczający o niekonwencjonalną politykę (mowa o Comprehensive Monetary Easing), jednak trudno go określić luzowaniem ilościowym w czystej postaci. Trzymajmy się zatem chronologii.

Pierwsze luzowanie ilościowe z 2001 r. zostawiło pewien niedosyt, gdyż inflacja z wyjątkiem krótkich epizodów (kiedy jej wzrost był generowany głównie za sprawą wzrostu cen surowców) oscylowała cały czas wokół 0 proc.

Opisywanego luzowania nie można określić jednak mianem całkowitego niepowodzenia. Należy zwrócić uwagę przede wszystkim na wzrost gospodarczy. W latach 2003 – 2007 gospodarka była w ciągłym wzroście gospodarczym. W omawianym okresie wyniósł on średnio ok. 2 proc.

Na pewno, zwłaszcza z dzisiejszej perspektywy, ówczesne działania Banku Japonii cechowała ostrożność, a nawet swoistego rodzaju bojaźliwość. Czy jest się jednak czemu dziwić? Mimo, że Ben Bernanke może rościć sobie prawa autorskie do koncepcji luzowania ilościowego, gdyż on zachęcał Japończyków do jego uruchomienia, to jednak na przełomie stuleci Bernanke miał jedynie do zaoferowania doświadczenie teoretyczne. Kierowany przez niego Fed rozpoczął luzowanie ilościowe dopiero na przełomie 2008 r. i 2009 r. i w przeciwieństwie do Banku Japonii z 2001 r. mógł się kierować właśnie doświadczeniem Japończyków z lat 2001- 2006.

W ogóle Japończykom przypadła rola pioniera, nie tylko w zakresie prowadzenia polityki pieniężnej, ale też i reformy systemu bankowego, o czym nieco więcej w dalszej części tego tekstu.

Skromny wzrost

Podobnie jest z luzowaniem ilościowym i jakościowym zainicjowanym w kwietniu 2013 r. Nie słyszałem, aby ktokolwiek w 2013 r. ostrzegał Bank Japonii przed ewentualnością hiperinflacji. Jeżeli Japończycy w ogóle poznali smak inflacji w latach 2013 – 2014, to w dużej mierze działo się tak za sprawą spadku mocno przewartościowanego kursu jena oraz podwyższenia w 2014 r. podatku od konsumpcji (co siłą rzeczy nosiło znamiona tymczasowości).

Motorem napędowym luzowania ilościowego jest skup obligacji rządowych. Skup akcji stanowi naprawdę ułamek całego przedsięwzięcia.

Suma bilansowa Banku Japonii (BoJ) przekroczyła właśnie 100 proc. PKB tego kraju, a bank centralny jest już w posiadaniu prawie co drugiej obligacji wyemitowanej przez rząd. Trudno jest jednoznacznie ocenić opisywany tutaj program. Zresztą warto pamiętać, że uruchomione luzowanie ilościowe i jakościowe zostało de facto podporządkowane zainicjowanemu pod koniec września 2016 r. programowi kontroli krzywej dochodowości.

"Japonia za czasów kadencji Haruhiko Kurody (od 2013 r.) odnotowywała skromny wzrost gospodarczy."

Na pewno oczekiwania co do tego programu były większe. Można jednak postawić pytanie, jak wyglądałaby ta gospodarka, gdyby nie ten właśnie program. A w końcu Japonia za czasów kadencji Haruhiko Kurody jako prezesa BoJ (od 2013 r.) odnotowywała skromny wzrost gospodarczy.

Co ważniejsze, choć inflacja nie osiągnęła zakładanego celu 2 proc., to jednak przynajmniej do wybuchu pandemii była przez zdecydowaną większość opisywanego tutaj czasu dodatnia. Oczywiście COVID- 19 najprawdopodobniej przerwie opisywaną wyżej passę, ale na pewno za ten stan rzeczy nie można winić banku centralnego. Dlatego uważam, że ocena polityki tego banku dokonana przez red. Śleszyńską jest nie tylko zbyt surowa, ale wręcz krzywdząca.

Niepotrzebna denominacja

Teraz chciałbym ustosunkować się do zagadnienia straconych dekad. Według mojej wiedzy jako pierwsza ukuła to pojęcie bardzo ceniona przeze mnie ówczesna korespondentka Financial Times w Tokio, Gillian Tett.

Określenie to zrobiło zawrotną karierę na początku tego stulecia. Tak się złożyło, że było mi dane odwiedzić służbowo Japonię w 2005 r. i w trakcie wielu spotkań rozmawiałem z japońskimi ekonomistami na temat rzekomo straconej dekady.

Przynajmniej dla moich rozmówców określenie to nie było zbyt fortunne. Bo tak naprawdę – co miało być punktem odniesienia dla tego kraju w latach dziewięćdziesiątych? Szalona dekada lat osiemdziesiątych, gdzie wszystko było postawione do góry nogami? Moi rozmówcy zgodzili się z tym, że Japończycy – podobnie jak ich akcje i ceny nieruchomości – trochę stracili kontakt z rzeczywistością.

Jeden z nich opowiadał mi nawet ciekawą anegdotę o tym, że jeszcze długo po wojnie zastanawiano się nad tym, czy nie należałoby dokonać denominacji jena poprzez odcięcie dwóch zer. Jednak pod wpływem szalonej aprecjacji odstąpiono od tego pomysłu ze względu na opinię, że zrównanie się kursu dolara z kursem jena jest jedynie kwestią czasu. Dopiero kryzys z 1997 r. uświadomił niektórym ekonomistom, że do takiego scenariusza raczej nie dojdzie.

Japonizacja Europy

Analiza historii gospodarczej Japonii ostatnich trzydziestu lat wymaga wzięcia pod uwagę również wątku chińskiego.

Podobno już Napoleon Bonaparte przestrzegał świat przed przebudzeniem się Chin. Nie wolno zapominać, że japoński cud gospodarczy po II wojnie światowej wydarzył się za sprawą tego, że przez większość drugiej połowy XX wieku Imperium Środka jeszcze spało. A skutki jego przebudzenia daleko wykraczały poza Japonię. Japonia cały czas próbuje się odnaleźć w czasach ekspansji gospodarczej sąsiada-giganta.

Ponadto upływ czasu zmienia i najprawdopodobniej będzie zmieniać ocenę historii gospodarczej Japonii po 25 grudnia 1989 r, kiedy doszło do załamania na giełdzie w Tokio.

Owszem, Japonia popełniła wiele błędów, ale o nich nie będę się rozpisywać, bo zadanie za mnie wykonała red. Śleszyńska. Owszem Japonii zajęło prawie 15 lat zreformowanie swojego systemu bankowego. Nie każdy jednak zauważył, że banki japońskie znacznie lepiej zniosły kryzys z 2008 r. niż ich amerykańskie czy europejskie odpowiedniki.

O ile do 2008 r. próbowano określać deflację mianem wyłącznie japońskiego fenomenu, o tyle 12 lat później mówi się już o japonizacji Europy Zachodniej.

Oczywiście dług publiczny ok. 240 proc. PKB jest zatrważający, ale poczekajmy parę lat i zobaczmy, na jakim poziomie będzie kształtować się dług w krajach obecnie poddawanym procesom japonizacji.

Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze kwestia społeczna, która zasięgiem wychodzi poza problem starzejącego się społeczeństwa. Pisał już o tym kilka lat temu inny korespondent FT, David Pilling, w swojej wspaniałej książce na temat Japonii. Opisywał on postawy samych młodych Japończyków, którzy nie chcą żyć tak, jak ich ojcowie czy dziadkowie.

"Są tacy, którzy przewidują, że Japonia zadowoli się statusem azjatyckiego odpowiednika Szwajcarii."

Japonia próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Są tacy, którzy przewidują, że zadowoli się statusem azjatyckiego odpowiednika Szwajcarii.

Natomiast moja polemika z red. Śleszyńską najprawdopodobniej przypomina nieco dyskusję na temat postawionego w Tokio rok temu pomnika z okazji 40. rocznicy wprowadzenia na rynek przez firmę Sony walkmana.

Ja uważam, że Japonia odnajdzie swoje miejsce, a jej szlagierem eksportowym nie będzie tylko pojęcie japonizacji danej gospodarki.

Być może wspomniane przeze mnie wcześniej czerwone balony nie doleciały do Tokio, ale na pewno wiele razy wymyślone w Tokio produkty dolecą do najbardziej odległych zakamarków świata.

Dla przykładu: Japończycy już pracują nad maseczkami ochładzającymi twarz po to, żeby niektórym w lecie złagodzić skutki pandemii. A o wielu innych planach na pewno nikogo nie informują.

Reasumując, autorka ma na pewno prawo nazywać Japonię krajem przekwitającej wiśni. Ale ja twierdzę, że przekwitająca wiśnia może być piękna. Z bieżącej historii Japonii będziemy, zwłaszcza z upływem czasu, czerpać coraz więcej cennych doświadczeń.

Autor wyraża w artykule własne poglądy, a nie oficjalne stanowisko NBP.

Autor: Paweł Kowalewski, ekonomista w Departamencie Operacji Krajowych Narodowego Banku Polskiego; specjalizuje się w zagadnieniach polityki pieniężnej.