Do tej pory najbardziej popularną interpretacją była ta, która zakłada, że po kilku w miarę spokojnych dniach rynek znów nabierze siły i ruszy w górę - celem dla WIG20 ma być poziom 1900, a może nawet 2000 pkt. Jeszcze do czwartku przewaga optymistów wydawała się niepodważalna, a każda próba zbicia kursów kończyła się niepowodzeniem. Jedyne, co udawało się ugrać pesymistom, to było powstrzymanie dalszych wzrostów.

Piątkowe strząśnięcie (WIG20 stracił przecież ponad 3,5 proc.) jeszcze nie neguje przedstawionego wyżej scenariusza, ale stawia nad nim niewielki znak zapytania. Niewykluczone, że mamy do czynienia z wyrównywaniem skali wzrostów u nas i na rynkach zachodnich. Nasza giełda była o niebo silniejsza od parkietów w Londynie, Paryżu, czy Frankfurcie i być może arbitrażyści postanowili wykorzystać tę sytuację, by skorygować skalę wzrostów w Warszawie. Na rynku walutowym nie działo się nic, co mogłoby sugerować jakiś większy odpływ kapitału z Polski.

Początek tygodnia pokaże na ile optymiści wciąż kontrolują sytuację. I czy niespodziewany zjazd cen nie zmienił podejścia kupujących, którzy do tej pory bez szemrania akceptowali dość wysokie - jak na ostatnie realia - ceny akcji. Ale teraz mogą zastanawiać się, czy przypadkiem wkrótce nie będzie jeszcze taniej. Od ich kalkulacji zależy dalszy rozwój wypadków. A te kalkulacje z kolei - przynajmniej w pewnej części - będą wynikały z wydarzeń na rynkach zagranicznych. W poniedziałek wyniki podadzą kolejne amerykańskie koncerny, będą też opublikowane odczyty wskaźników wyprzedzających koniunktury.