Właściwie trudno być zaskoczonym takim przebiegiem wypadków. Bardzo wysokie obroty, które poprzedziły pierwszy poważny spadek indeksów w zeszłym tygodniu, mogły zwiastować ewakuację kapitałów z rynku. Oczywiście mógł być to sygnał fałszywy, ale niestety nie był. Nawet trudno mówić o przyczynach załamania, bo trudno bezkrytycznie uznać, że była nią korekta prognoz makroekonomicznych Banku Światowego. To żadne wytłumaczenie. Już bardziej na rynek mógł wpłynąć spadek cen surowców.

Tak czy siak WIG20 znów wrócił w sam środek przedziału 1800-1900 pkt. Czyli do bazy, z której z mozołem wydostawał się prez długie tygodnie. Pięknie, nie ma co. Większość analityków snuje prognozy, że teraz czeka nas powrót do 1600-1700 pkt. Nie wykluczałbym tego, ale nie jestem przekonany do realizacji tego akurat scenariusza. Nie dlatego, bym nie dostrzegał mizerii rynku - trudno nie widzieć, że inwestorzy coraz mocniej reagują na negatywne, nawet mało istotne impulsy z otoczenia. Ostrzegawcze światełko wzbudza dość jednoznaczny ton przygniatającej większości komentarzy. Intuicyjnie czuję, że rynek może nam znów spłatać figla.

Być może to, że korekta jest tak gwałtowna, oznacza jednocześnie, że będzie krótka? Co prawda dziś trudno wyobrazić sobie powrót WIG20 powyżej 2000 pkt., ale za tydzień-dwa... Czemu nie? Na razie nic nie wskazuje na realizację takiego właśnie scenariusza, ale mimo defetystycznej poniedziałkowej sesji wciąż jeszcze nie postawiłbym wszystkich pieniędzy na wariant mówiący o bezwarunkowej kapitulacji popytu.