„Gdyby Hitler zaatakował piekło, powiedziałbym w Izbie Gmin parę ciepłych słów o szatanie” – zauważył kiedyś Winston Churchill. Firma Ryanair bardzo podobnie odnosi się do kryzysu.
– Nawet podczas głębokich recesji, Ryanair nadal się rozwija – szczycił się ostatnio jego dyrektor naczelny, Michael O’Leary. Choć inne europejskie linie lotnicze przynoszą straty i muszą zmniejszać liczbę połączeń, ten niskokosztowy przewoźnik zwiększa możliwości przewozowe i obniża ceny biletów, żeby zapewnić wykorzystanie miejsc. W ciężkich czasach wszyscy cierpią, ale mający wyższe koszty rywale Ryanair cierpią bardziej. Powinno to umożliwić tej firmie – według kapitalizacji rynkowej już dziś największej europejskiej linii lotniczej – wyjść z recesji jako zwycięzca. „Rozwój poprzez załamanie” pozwoli jej zwiększyć udział w rynku, z czego – gdy już nadejdzie ożywienie – będzie czerpać korzyści. Taka teoria jest wiarygodna, ale niepozbawiona ryzyka.
W pierwszym kwartale Ryanair przewiózł o 11 proc. więcej pasażerów niż rok wcześniej. Mimo jednak większego ruchu wpływy ze sprzedaży biletów (609 mln euro) zmalały jednak o 3 proc. Tak naprawdę to gdyby nie spadek kosztów paliwa (o 152 mln euro) oraz dodatkowe przychody – obejmujące kary, jakie płacą pasażerowie za dodatkowy bagaż i za to, że nie dokonują rejestracji przez internet – Ryanair nie miałby 123 mln euro zysku tylko stratę. Inwestorzy skłonni są tolerować niższe zyski bieżące, jeśli oznacza to, że w przyszłości będą one większe – ale tylko do pewnego momentu i tylko wówczas, gdy są przekonani, że im się to opłaci. Nic więc dziwnego, że zdjęło ich przerażenie, gdy dyrektor O’Leary ostrzegł, że pobieranie od pasażerów niższych opłat przeciętnych oznacza, że w całym roku zyski ukształtują się w dolnym paśmie jego prognozy, wynoszącej 200–300 mln euro. Notowania Ryanair spadły natychmiast o 9 proc., choć i tak ich cena jest prawie 20 razy większa od spodziewanego obecnie zysku na akcję. Coś, co sprawia wrażenie taniego, niekoniecznie musi być naprawdę tanie.