MIROSŁAW KUK
Patrząc na to, jak przez ostatni rok radzi sobie ING Bank, opłacało się postawić na depozyty i konserwatyzm w udzielaniu kredytów?
BRUNON BARTKIEWICZ*
Nie znam takiego pojęcia jak konserwatywny bank. My chcemy być bankiem, w którym nie ma wielkich wstrząsów. Poza tym inaczej postrzegamy kwestię naszych zysków – dla nas celem nie jest rok, patrzymy znacznie dalej.
Reklama
Ale nie jest tak, że w tej instytucji jest wiele niewykorzystanego potencjału?
Zarzucało się nam, że nie wykorzystaliśmy szansy na silny wzrost akcji kredytowej, bo nie przystąpiliśmy odpowiednio wcześnie do udzielania kredytów we frankach, bo nie udzielaliśmy na taką skalę kredytów gotówkowych o wysokich marżach. Teraz rynek weryfikuje te strategie i część podmiotów zmienia swój profil.
Ale czy ta ostrożność nie jest posunięta zbytnio w drugą stronę?
Prowadzimy tę rozmowę w momencie bardzo korzystnym dla nas. Ten rok jest dla nas bardzo dobry, ale nie wyciągam z tego wniosku, że znaleźliśmy idealną strategię, bo tak nie jest. Ale my w nią wierzymy. Czy moglibyśmy być bardziej agresywni – pewnie tak, czy to byłoby korzystne z punktu widzenia generowania zysku w ciągu pięciu lat? Nie wiem. Wiem tylko, że ani przez chwilę nie mieliśmy poważnych problemów, nie musieliśmy robić żadnej rewolucji, nie rozczarowaliśmy inwestorów, nie zakręciliśmy kurka z kredytami. Ale nie jesteśmy jedyni – wiele banków równie sprawnie przeszło przez okres zaburzeń.
Jeden element do tego rozważnego modelu biznesu mi nie pasuje – zaangażowanie ING w opcje walutowe.
Wokół opcji powstało wiele mitów, jeden z nich mówi o wciskaniu klientom opcji, które przynosiły krociowe zyski bankom. Ale to nie jest prawda. W naszym banku nie doszukaliśmy się nieprawidłowości w praktykach sprzedażowych. Co do przyszłości bardzo ważne jest to, żebyśmy nie wylali dziecka z kąpielą – rynek instrumentów zabezpieczających ma potencjał i jest potrzebny przedsiębiorcom. Nie możemy powiedzieć teraz, że zamykamy go, bo to byłoby ze szkodą dla całej gospodarki.
Odchodzi pan z ING Banku Śląskiego, wyjeżdża z Polski – jakie były ostatnie lata?
Przede wszystkim gwałtownie wzrosły sumy bilansowe w polskiej bankowości w skali dotąd niespotykanej. Był to pierwszy okres intensywnego wzrostu portfela kredytów – doszliśmy do granicy, poza którą mogliśmy doprowadzić do powstania bąbla spekulacyjnego – na szczęście tak się nie stało. Kolejny aspekt to dystrybucja, która osiąga poziom bliski nasycenia – zarówno chodzi o sieć oddziałów, jak i rozwój pośredników finansowych – dzięki temu usługi bankowe są w Polsce powszechne. Można nawet powiedzieć, że pod względem liczby oddziałów na niektórych obszarach nasycenie jest nawet zbyt duże. Ważny element to kolosalny krok Polski, jeżeli chodzi o wykorzystanie kanału internetowego – w ten sposób przeskoczyliśmy kolejny etap cywilizacyjny. A to sprawia, że cały sektor działa efektywniej, choć ciągle jest jeszcze potencjał w tym względzie. Społeczeństwo się bogaciło i zaczęło korzystać z usług banków, jeżeli powrócimy teraz do tempa rozwoju sprzed kryzysu, to za kolejne pięć lat sektor będzie wyglądał zupełnie inaczej, także z punktu widzenia banków, którym znacząco wzrosną przychody.



Wierzy pan, że kredyty będą znów udzielane tak chętnie jak przed kryzysem?
Teraz obserwujemy swoiste odreagowanie po fazie gwałtownego wzrostu. Wiąże się ono również z jakością portfela kredytowego. Jednak rynek wróci do ekspansji kredytowej obserwowanej przed kryzysem. Z punktu widzenia płynności najważniejsze jest jednak obniżenie ceny pieniądza na rynkach międzynarodowych, bo dostępność już jest.
Wiele mówi się o tym, że pod względem jakości portfela kredytowego to spowolnienie okaże się dużo łaskawsze od tego z początku dekady, zatem nie ma się czego bać...
Tak do końca nie jestem o tym przekonany, szczególnie jeżeli oprócz suchych danych o kredytach zagrożonych weźmiemy pod uwagę niepokojące szacunki o liczbie osób przekredytowanych. To udowadnia, że część instytucji prowadziła zbyt ekspansywną politykę kredytową.
Czyli jednak kredytowe eldorado odeszło w przeszłość?
Jako rynek będziemy wracać w miarę szybko do udzielania kredytów, choć to zależy od wzrostu gospodarczego. Ale ten wzrost nie będzie taki, jak w 2007 roku, bo te banki, które ciągnęły rynek przez nadmierne udzielanie kredytów, teraz już nie będą tego robić. Dla całego sektora kierunek jest znany – kredytów będzie więcej niż w 2009 roku.
Czy zaskoczeniem były dla pana udane dwa projekty banków budowanych od zera?
Nie odnosząc się do konkretnych nazw, jestem chyba ostatnią osobą z sektora usług finansowych, która powiedziałaby, że nie ma miejsca na zupełnie nowe projekty. Zawsze jest takie miejsce i zawsze będzie – trzeba mieć dobry pomysł. Klienci nie zostali podzieleni i przydzieleni do banków – we własnym interesie powinni głosować nogami, bo dzięki temu i konkurencja jest większa, i opłaty niższe.
No tak, ale wskutek kryzysu tyle mówi się o budowaniu relacji z klientem detalicznym, o dbaniu i chuchaniu na klienta?
Ale czy to oznacza, że przed kryzysem było inaczej? Bo ja to tak rozumiem: skoro teraz mamy lepiej dbać o klienta, to przed kryzysem dbaliśmy słabo. Pięć lat temu, kiedy rozkręcaliśmy rynek kont oszczędnościowych, wszyscy się dziwili, że oferujemy lepsze warunki deponowania środków niż w przypadku lokat, a dziś każdy bank mówi, że warto mieć rachunek oszczędnościowy. My postawiliśmy na depozyty znacznie wcześniej. Od pięciu lat kontynuujemy strategię pozyskiwania klienta, który przynosi do nas swoje oszczędności. Jeżeli ktoś mówi, że kryzys wymusza takie podejście, to jakie miał wcześniej?



Kryzys nie pociągnął za sobą konsolidacji na rynku bankowym, rok temu mówiło się, że banki nie przetrwają, będą się zmieniać.
Nie byłem w grupie zwolenników tej tezy. Dlatego, że banki w Polsce są wystarczająco dobrze zarządzane, żeby nie upaść, a głębokość kryzysu w Polsce nie była duża. To jest ciągle rynek z potencjałem, więc każdy z obecnych tu chce nadal funkcjonować. Mamy dokładnie tę samą sytuację, co przez ostatnie dziesięć lat – mamy dużo chętnych do kupienia, a mało sprzedających. Konsolidacje i fuzje, które nastąpiły w minionych latach, były odbiciem tego, co się działo za granicą i to się nie zmieni – kiedy za granicą coś się stanie, tam będzie początek ewentualnej konsolidacji. Tam banki były bardziej wrażliwe, a wiele rynków okazało się dla nich nieatrakcyjnych. W Polsce udało się także uniknąć bąbla kredytowego, choć było blisko – przyczyniły się do tego kredyty we frankach szwajcarskich.
ING – wprowadzając takie kredyty – też przyczyniał się do tworzenia tego bąbla.
To się nazywa presja konkurencji. Trudno się z konkurencji wycofać, kiedy dany produkt decyduje, czy my na tym rynku będziemy funkcjonować czy nie.
Teraz chyba jesteśmy u progu ostrej promocji kredytów w euro, to takie samo zagrożenie jak frank szwajcarski?
Obawiam się, że tak – różnica w stopach procentowych między złotym a euro jest zbyt duża i istnieje potencjał, aby te portfele szybko rosły. To może być duże ryzyko dla całego rynku.
A argument o przyjęciu euro w Polsce nie zmniejsza tego ryzyka?
Nie chcę oceniać wielkości tego ryzyka. Ale w ostatnich kwartałach widzieliśmy, że sytuacja mogła rozlać się poza sektor bankowy, stając się problemem społecznym.



Ostatnio prezes NBP mówił, że banki powinny mieć limity na kredyty walutowe.
Bazując na doświadczeniach ostatnich miesięcy, może należałoby rozważyć udzielanie kredytów walutowych jedynie tym osobom, które osiągają dochody w walucie, w której biorą kredyt.
Czyli ING nie wróci do udzielania kredytów w walutach?
Czyli pewnie jest pan zwolennikiem rekomendacji T? Nie sądzi pan, że rynek sam, w naturalny sposób się doregulował, korzystając z bagażu doświadczeń z lat 2007–2008?
W tym pytaniu są tak naprawdę dwie kwestie: ogólna i szczegółowa. Co do ogólnej, to taka rekomendacja jest potrzebna. Nie mam żadnych wątpliwości. Co do szczegółów, tzn. czy wszystkie rozwiązania wydają mi się dobre? W pewnych obszarach rekomendacja T idzie zbyt daleko, jeżeli chodzi o szczegółowość doprecyzowania zagadnień.
Gdyby tej rekomendacji nie było, to czekałaby nas ponownie droga do bąbla na rynku kredytowym w ciągu kilku lat?
To niezbyt krzepiące, bo w kryzysie banki chętnie posypywały sobie głowę popiołem, a w zarysowanym przez pana scenariuszu wnioski z kryzysu nie byłyby wyciągnięte?
Presja na maksymalizację zysku jest typowa dla wszystkich podmiotów gospodarczych i proszę nie łudzić się, że banki porzucą tę zasadę. I tu jest właśnie miejsce dla KNF i takich regulacji jak rekomendacja T. Rolą regulatora jest ustalenie dla wszystkich tych samych zasad gry. Maksymalizacja zysku – tak, ale w ramach ustalonych reguł.
*Brunon Bartkiewicz
Od 1991 roku w Banku Śląskim. Pierwszy raz był jego prezesem w latach 1995–2000. W latach 2000–2004 był szefem ING Direct BV w centarli ING w Amsterdamie. Od 2004 roku ponownie kieruje ING Bankiem Śląskim. Od 1 stycznia 2010 r. w centrali ING będzie odpowiadał za bankowość internetową w Anglii, Francji, Włoszech, Hiszpanii.