Uwaga! Używamy jego angielskiego imienia! Dobrze?” – wodzirej zwraca się do młodych ludzi zgromadzonych przed jednym z luksusowych chińskich hoteli. Gdy u wejścia do budynku pojawia się limuzyna, tłum zaczyna szaleć: najpierw słychać radosny krzyk, a potem skandowanie „Ro-bin! Ro-bin!”. Tak członkowie oficjalnego klubu Robina Li witają swojego idola.
Wbrew pozorom 42-letni Li nie jest aktorem ani piosenkarzem. To twórca i szef największej wyszukiwarki internetowej w Państwie Środka – Baidu. W ciągu dekady zbudował internetowe imperium: jego firma zbiera 60 proc. pieniędzy, jakie można zarobić w chińskim internecie, a jej kapitalizacja na amerykańskiej giełdzie Nasdaq osiągnęła poziom 38,3 mld dol., o 57 proc. więcej niż sieciowy weteran – Yahoo!. Fortuna, jaką zgromadził Li, jest wyceniana przez magazyn „Forbes” na 7,2 mld dol.
Nic więc dziwnego, że dla tysięcy młodych Chińczyków historia szefa Baidu to lokalna odmiana american dream.
Olśniewającą karierę młodego informatyka łatwiej byłoby wytłumaczyć, gdyby przyszedł na świat w rodzinie jakiegoś prominenta albo przynajmniej w rządzącym się twardymi regułami kapitalizmu Hongkongu. Ale nie – Li Yanhong urodził się w 1968 r. w mieście Yang Quan, w słynącej z górnictwa prowincji Shanxi, jakieś 200 kilometrów na zachód od Pekinu. Był czwartym z pięciorga dzieci małżeństwa robotników z jednej z lokalnych fabryk.
Reklama
I najbardziej zdeterminowanym. U schyłku lat 80. dokonał rzeczy z perspektywy Yang Quan niemożliwej: dostał się na najbardziej prestiżowy w Chinach Uniwersytet Pekiński. Studiował bibliotekoznawstwo oraz informatykę... i trzymał się z dala od polityki. – Byłem apolityczny – kwituje pytania o to, co robił, gdy na placu Tienanmen czołgi rozjeżdżały protestujących studentów. Ale nie ukrywa, że realia końca lat 80. w Chinach pozostawiały wiele do życzenia. – To było bardzo depresyjne miejsce – wspomina w jednym z wywiadów. – Myślałem, że tu już nie ma nadziei – dodaje. W 1991 r. wyjechał do USA, próbując kontynuować studia. Po przyjeździe rozesłał podania na wszystkie wydziały informatyki na amerykańskich uczelniach. Pozytywnie odpowiedział jedynie uniwersytet stanowy w Nowym Jorku. Li wkrótce podjął pracę w spółce Dow Jones & Company, a potem przeniósł się do informatycznego zagłębia na zachodnim wybrzeżu.

Wyszukiwanie to podstawa

Nie potrafił znaleźć sobie miejsca. W drugiej połowie lat 90. Dolina Krzemowa żyła przede wszystkim pomysłami na to, jak najskuteczniej sprzedawać w internecie różne produkty. Li natomiast przyjechał tam z głębokim przekonaniem, że przyszłością sieci jest wyszukiwanie informacji. Miał już na koncie algorytm porządkujący wyniki wyszukiwania m.in. na podstawie liczby linków do danej strony rozsianych w internecie (niemal identyczny mechanizm do dziś jest podstawą działania Google’a), jednak jego ideami nikt nie zawracał sobie głowy, zwłaszcza po tym, jak zatrudniająca go firma Infoseek została przejęta przez Disneya i zajęła się tworzeniem rozrywkowej treści witryn należących do nowego właściciela.
Sfrustrowany Li zarabiał 45 tys. dol. rocznie i po kątach sarkał na krótkowzroczność zwierzchników. Szansa pojawiła się w 1999 r.: Robinowi i jednemu z jego kolegów, Ericowi Xu, udało się namówić dwa fundusze inwestycyjne – Integrity Partners i Peninsula Capital – do wyłożenia 1,2 mln dol. na nową firmę. Jednocześnie, jeśli wierzyć niektórym z jego dawnych współpracowników, władze w Pekinie zaprosiły obiecujących informatyków do podjęcia działalności w ojczyźnie.
Twórcy Baidu niezwłocznie podjęli wyzwanie. W Pekinie zainstalowali się w trzygwiazdkowym hotelu w okolicy uniwersyteckiego kampusu i zaczęli w pośpiechu tworzyć firmę. W pokoju hotelowym mieli mieszkać przez ponad rok, pracując po kilkanaście godzin dziennie. Xu wspominał potem, że Li potrafił nocować w biurze, a nawet zasnąć w samochodzie zaparkowanym już pod hotelem. Ich wysiłki przynosiły jednak efekty – w rok po starcie kolejni inwestorzy, firmy Draper Fisher Jurvetson i IDG Technology Venture, zdecydowali się wyłożyć 10 mln dol. na Baidu. Ze strachem jednak. – Byliśmy pełni obaw o umiejętności marketingowe Li. On był taki cichy – mówił po latach Hugo Shangz IDG Capital Partners. Na dodatek Li toczył z inwestorami regularne boje. – Nie zgadzał się z niemal wszystkim, czego chcieliśmy. I zawsze miał rację – dodaje Scott Walchek, inny z inwestorów.
O niezwykłej determinacji i żelaznej konsekwencji demiurga chińskiego internetu mówią wszyscy, którzy się z nim kiedykolwiek zetknęli. Na początku Baidu dostarczało jedynie mechanizm wyszukiwania istniejącym już najsilniejszym serwisom chińskiego internetu – Sina i Sohu. Gdy pierwszy z nich, chcąc renegocjować warunki umowy, opóźnił zapłatę za usługi, Li błyskawicznie odciął ich od wyszukiwania. W 2001 r. uruchomił własną stronę Baidu.com i rozpoczął przygodę z siecią.
Baidu – słowo zaczerpnięte z liczącego sobie osiem stuleci poematu o poszukiwaniu piękna i miłości w świecie pustego blichtru i chaosu – okazało się prorocze. „Setki tysięcy razy przeszukiwałem chaos...” – pisał poeta z czasów dynastii Song, a jego śladem ruszyli internauci. Głównie w poszukiwaniu pirackich plików: jak podkreślali specjaliści, nowy serwis restrykcyjnie ograniczył dostęp do treści politycznie niepoprawnych, za to wszelkie pirackie witryny znalazły się na wyciągnięcie ręki. W pierwszych latach istnienia Baidu szacowano, że nawet 40 proc. ruchu w wyszukiwarce generowali miłośnicy darmowej muzyki i filmów. Dziś szefowie firmy zastrzegają, że tego typu użytkownicy stanowią jedynie 5 proc. rzeszy internautów korzystających z jej usług.
U progu pierwszej dekady XXI w. Chiny były dziewiczym rynkiem dla firm internetowych. Ale też najbardziej obiecującym – w 2005 r. liczba użytkowników sieci sięgnęła 100 mln. 90 mln korzystało z Baidu. Google i Yahoo!, eksperymentujące wtedy w Chinach, zostały daleko w tyle. Gdy w tym samym roku chiński gigant wszedł na giełdę Nasdaq, w ciągu 24 godzin cena jego akcji skoczyła z wyjściowego poziomu 27 dol. na 122 dol. Na parkiecie specjalizującym się w spółkach nowych technologii był to debiut dekady.
Li nie oszczędzał też zachodnich konkurentów. Wypuścił m.in. reklamę, w której naprzeciw chińskiego wojownika staje zachodni wąsacz otoczony wianuszkiem urodziwych dziewcząt. Zaczynają pojedynek językowy – na charakterystyczne dla chińskiego gry słów i konstrukcje lingwistyczne – który kończy się dla tego drugiego sromotną klęską, z pluciem krwią i wymiotowaniem włącznie. Dziewczęta przechodzą do wojownika, który odchodzi w triumfie. „Baidu rozumie Chińczyków lepiej” – głosi slogan.

Ręka w rękę z cenzorem

Li tryskał optymizmem. Jego prognozy sprawdziły się w całej rozciągłości, a on sam zapowiadał, że wkrótce podbije zachodnie rynki: Baidu miało stać się firmą globalną. Nie przewidział jednak, że łapczywość – jaką według krytyków cechują się działania jego firmy – storpeduje te zamiary. Baidu bowiem nie przebiera w metodach: wyniki wyszukiwania były swobodnie przemieszane z reklamami.
Przykładowo, gdy wpisywało się do wyszukiwarki słowo „nowotwór”, wyskakiwały dziesiątki ofert gabinetów lekarskich i szpitali. Informacje o chorobach pojawiały się dopiero na kolejnych podstronach wyszukiwania. W 2008 r. wybuchł skandal – gdy melatonina znajdująca się w produktach firmy spożywczej Sanlu doprowadziła do masowego zatrucia dzieci (54 tys. trafiło do szpitala), wyszło na jaw, że za opłatą wyszukiwarka dbała, by do internautów nie trafiały krytyczne opinie o koncernie. Kolejny cios zadała Baidu państwowa telewizja CCTV: w tym samym czasie wyemitowano reportaż o reklamach medycznych pojawiających się w rezultatach wyszukiwania. Wynikało z niego, że firma z premedytacją umieszczała w swoim serwisie ogłoszenia nieistniejących lub szemranych placówek i gabinetów lekarskich.
Li zrozumiał nauczkę. W kilka miesięcy zwiększono fundusze na reklamowanie serwisu o 41 proc. – a większość tego budżetu poszła na reklamy w CCTV. Rygory cenzorskie określane terminem „zi lu” (samodyscyplina) zostały zacieśnione jeszcze bardziej. I za tę samodyscyplinę władze potrafią się odwdzięczać. Kiedy zachodnie koncerny muzyczne wytaczały Baidu procesy o umożliwianie odnajdowania i ściągania pirackich plików, chińskie sądy oddaliły wszystkie pozwy. Pekin wymierza też ciosy zachodnim konkurentom serwisu. Konflikt władz z szefami Google’a był dla Baidu błogosławieństwem: w chwili gdy Google zapowiedział, że wycofa się z rynku chińskiego, akcje firmy Robina Li podrożały o 20 proc. Do jesieni ich wartość wzrosła dwukrotnie.
Li nie ukrywa, że firmy nie powinny walczyć z rządami, szczególnie tak silnymi jak chiński. Dostajemy po nosie jak wszyscy inni – mówi z kolei jeden z jego najbliższych współpracowników Kaiser Kuo. Dlatego nic dziwnego, że Li potrafi od czasu do czasu wygłosić pochwalną mowę na temat któregoś z urzędników – ostatnio dotyczy to zwłaszcza ministra nauki i technologii Wan Ganga.
Dziś Google może jedynie przyglądać się triumfom Robina Li. Choć specjaliści twierdzą, że chińska wersja światowego giganta jest językowo lepsza; choć wyszukiwarka związała się tu z prężnymi serwisami Tianya.com i Sina.com, a wreszcie uruchomiła usługę Google Music Search – zabiegi te nic firmie nie dały. Za Wielkim Murem światowy gigant nie ma dziś nawet czwartej części rynku.

Typowy inżynier

Zdaniem ludzi, którzy towarzyszą Robinowi Li na co dzień, miliarder nie ma w sobie nic z gwiazdy. Pozostaje introwertycznym, skoncentrowanym inżynierem, którego jedyną ekstrawagancją było przeniesienie firmy do liczącego ponad 91 tys. mkw. kompleksu w prestiżowej dzielnicy Pekinu. W budynku zainstalowano m.in. siłownię, pokój do ćwiczenia jogi i pomieszczenia, w których można sobie uciąć drzemkę.
Życie prywatne Li otacza tajemnica, a on sam nie wspomina w wywiadach ani o rodzeństwie, ani o żonie Melindzie. Koncentruje się na firmie, dorocznych konferencjach technologicznych, mających promować markę Baidu, czy ściąganiu do firmy osób, które mogłyby poprawić jej wizerunek (jak dawni szefowie koncernów muzycznych czy gitarzysta pionierskiej chińskiej grupy heavymetalowej Tang Dynasty). I na ambitnych planach. – W dziesięć lat Baidu będzie w połowie domów na naszym globie – przekonuje. I zapowiada: – Wcześniej czy później zobaczycie chińską firmę, która będzie mieć realne wpływy na świecie. Baidu, jak sądzę, ma szansę zostać taką firmą.
Analitycy nie komentują wprost tych prognoz. Przypominają za to błyskawiczny rozwój firmy w Państwie Środka – i częste spotkania Li z szefem Facebooka Markiem Zuckerbergiem. Baidu szuka mocnych partnerów do ekspansji na świecie – i gdy tylko ich znajdzie, wszystko będzie możliwe.