Wall Street zachowała się we wtorek trochę dziwnie. Ze zdecydowanej, sięgającej 1 proc. zwyżki z początku sesji, pod koniec notowań niewiele zostało. S&P500 zyskał ledwie 0,05 proc., choć kilka godzin wcześniej dotarł do 1235 punktów, poziomu rekordowo wysokiego od września 2008 r. Można to 12-punktowe cofnięcie uznać za realizację zysków, dość naturalną w sytuacji, w której w ciągu ostatnich pięciu sesji indeks zyskał ponad 40 punktów. Jeśli jednak przyjąć, że początkowy optymizm miał źródło w porozumieniu się waszyngtońskiej administracji z republikanami w sprawie przedłużenia ulg podatkowych dla Amerykanów, także tych najbogatszych oraz pomocy dla bezrobotnych, to jego szybkie wygaśnięcie budzi pewne obawy.

Podobnie zachowywały się prawie wszystkie indeksy, którym wczoraj udało się pokonać rekordowo wysokie poziomy, czyli choćby Moskwa, Frankfurt, czy Warszawa. Nie wyklucza to kontynuacji ruchu w górę, ale cień niepokoju trzeba odnotować.

Odwrót byków za oceanem zbiegł się w czasie z dynamicznym umocnieniem się dolara wobec euro. Trudno wskazać przyczynę ruchu na rynku walutowym lub doszukać się wzajemnego związku w zachowaniu się rynków walut i akcji.

Siła "zielonego" natychmiast dała znać o sobie na rynku surowców, odwracając panujące na nim od wtorkowego ranka tendencje. Przed godziną 16.00 za baryłkę ropy trzeba było płacić 92,8 dolara, o 2 proc,. więcej niż w poniedziałek i najwięcej od dwóch lat. Ten rekord także nie utrzymał się długo, gdyż wieczorem baryłka potaniała o prawie 2 dolary. Także notowania bijących rekordy kontraktów na miedź, wróciły do poziomu sprzed ponad 3 proc. wcześniejszej zwyżki.

Reklama

Te wieczorne zmiany na rynku ropy i miedzi mogą mieć konsekwencje dla naszej giełdy. Wtorkowy wzrost indeksu największych spółek, wcale przecież nie tak zachwycający, zawdzięczaliśmy bowiem szalejącym cenom KGHM, Lotosu i Orlenu. Jeśli to szaleństwo się skończy, byki mogą mieć problemy. Bo przecież zyski kuszą, by je zrealizować.