Białoruski cud gospodarczy skończył się wraz z dewaluacją rubla oraz implozją rezerw walutowych. Aleksander Łukaszenka ostatecznie udowodnił, że nie potrafi zarządzać krajem. Błędne decyzje doprowadziły do sytuacji bez wyjścia. Teraz rozwiązania dzielą się na złe i jeszcze gorsze.

Jeszcze przed kilkunastoma miesiącami niewiele wskazywało na taki rozwój wydarzeń. W latach 2008 – 2009 Mińsk wdrożył kilka liberalnych reform ułatwiających życie inwestorom. Zlikwidowano pięć podatków obrotowych, skrócono czas rejestracji firmy do jednego dnia, wprowadzono 12-proc. podatek liniowy dla przedsiębiorców.

>>> Czytaj też: Łukaszenka: Białoruś "wywinie się" z kryzysu walutowego

Zapowiadało się nieźle

Reklama
Władze rozpoczęły poszukiwanie inwestorów. – Połączyliśmy model polski, przewidujący wprowadzanie zmian w prawie gospodarczym, i turecki, polegający na typowaniu potencjalnych inwestorów i dwustronnych rozmowach – tłumaczył „DGP” w sierpniu 2010 r. Wiktar Kawalenka, szef Narodowej Agencji Inwestycyjnej.
Białoruś zdobyła także uznanie Banku Światowego. W ciągu dwóch lat reform wspięła się w rankingu Doing Business ze 115. na 58. miejsce, wyprzedzając Polskę. Mińsk pozostał zieloną wyspą nawet w 2009 r., notując 0,2 proc. wzrostu PKB. Kolejne awanse w rankingach miały być kwestią czasu. Tym bardziej że po wyborach 2010 r. – mimo brutalnego stłumienia opozycyjnych manifestacji – wzmocniono reformatorską grupę w rządzie.
Do odpowiedzialnego za sprawy energetyczne wicepremiera Uładzimiera Siamaszki i szefa prezydenckiej administracji Uładzimiera Makieja dołączyły nowe figury. Przywrócony z politycznego niebytu Michaił Miaśnikowicz, naukowiec zajmujący się przemianami w gospodarce, został premierem. Z Chin odwołano ambasadora Anatola Tozika, który poznał tamtejszą wersję kapitalizmu bez demokracji i miał ją kopiować jako wicepremier.
– Niestety, naszed władze ostatecznie doszły do wniosku, że do wyjścia ludzi na ulice doprowadziła liberalizacja nie tylko polityczna, lecz także ekonomiczna. Zdecydowano więc o zejściu z drogi zgodnej z oczekiwaniami MFW i przykręceniu śruby – mówi „DGP” Aleś Alachnowicz, ekonomista z instytutu CASE Belarus.
Tymczasem nowe rozwiązania miały zmodernizować kraj, zachowując względny dobrobyt samych Białorusinów. – Jesteśmy bardzo perspektywiczną gospodarką. Nie mamy długu zagranicznego, mamy niską inflację i pracowity naród – mówił Łukaszenka w rozmowie z niemiecką gazetą „Die Welt” w 2007 r. Cztery lata później żaden z argumentów prezydenta – może poza pracowitością społeczeństwa – nie jest już zgodny z prawdą.
Praprzyczyna obecnych problemów Białorusi brzmi niczym anegdota o efekcie motyla, który machając skrzydłami w Kanadzie, powoduje burzę piaskową w Teksasie. W 2006 r., przed poprzednimi wyborami, podczas IV Wszechbiałoruskiego Zjazdu Ludowego, czyli tworu uchwalającego kolejne pięciolatki, obiecano, że do 2011 r. Białorusini będą zarabiać po 500 dol.
Obietnica padła, jednak przez dłuższy czas pensje rosły powoli i na rok przed wyborami wynosiły zaledwie średnio 1,1 mln rubli, czyli 384 dol. O problemie przypomniano sobie w 2010 r. Nie mogło się wszak okazać, że kluczowa obietnica prezydenta nie została spełniona. Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. Widać je zresztą w oficjalnych statystykach. W 2009 r. średnia pensja wzrosła realnie w skali roku o 0,1 proc., emerytura – o 0,2 proc., czyli tyle, ile wzrost gospodarczy. W 2010, roku wyborczym, wzrost wyniósł odpowiednio 14,9 i aż 23,9 proc. przy wzroście PKB rzędu 7,6 proc. O połowę podniesiono też płacę minimalną. Oczywiście podwyżka płac nijak się miała do realnych zdolności gospodarki białoruskiej, ale Łukaszenka osiągnął postawiony cel: w grudniu średnia pensja przekroczyła 1,5 mln rubli, co dało dokładnie 532 dol.
Za podwyżki zapłacili – pośrednio i bezpośrednio – przedsiębiorcy. W sierpniu 2010 r. rząd podniósł im cenę energii o 21 proc., a gazu o 13 proc. Władze dodrukowały pieniądze. Naciskano też na podwyższenie pensji pracownikom. W październiku 2010 r. wicemer Mińska Hanna Macielska rozesłała do prywatnych biznesmenów oficjalne pisma z żądaniem „zabezpieczenia podwyżek płac do poziomu 500 dol. w ekwiwalencie”. W przeciwnym razie – już nieoficjalnie – grożono kontrolami, które w warunkach białoruskich mogą się skończyć zamknięciem biznesu.

Obywatele nie ufają obietnicom

Białorusini wykorzystali podwyżki płac zgodnie z własnym interesem, spodziewając się, że nie mogą być one dane raz na zawsze. Zaczęli inwestować w dolary, euro, złoto. Kupowali używane samochody, zwłaszcza że najpewniej od 1 lipca 2011 r. w związku z zawarciem unii celnej z Rosją i Kazachstanem cło na zachodnie auta wzrośnie kilkukrotnie. Im szybciej, tym lepiej – już jesienią pojawiły się bowiem pogłoski o spodziewanej dewaluacji waluty.
Władze oczywiście stanowczo zaprzeczały. Przedstawiciele banku zapewniali „DGP” w sierpniu 2010 r., że eksport, odpowiadający za 70 proc. białoruskiego PKB, odbił się od dna i ponowna (pierwszą przeprowadzono w 2009 r., co uratowało wówczas wzrost gospodarczy) dewaluacja nie jest potrzebna. – Dopóki jestem szefem banku centralnego, nie będzie dewaluacji – dodawał w październiku 2010 r. Piotar Prakapowicz.
Sytuacja szybko wymknęła się jednak spod kontroli. Tym bardziej że przedwyborcze rozdawnictwo socjalne, które nie jest w obszarze postsowieckim niczym dziwnym, zostało wzmocnione stopniowym wycofywaniem się Rosji z dotowania białoruskiej gospodarki. Moskwa po raz kolejny podwyższyła ceny surowców, przez co wartość importu w styczniu wzrosła o 36 proc.
– To problem strukturalny, który zaczął się w 2007 r. w chwili pogorszenia relacji z Rosją, co doprowadziło do stopniowych podwyżek. W efekcie Mińsk płaci coraz więcej za import ropy, więc po przetworzeniu także sprzedaje ją na Zachód po coraz wyższych cenach. W ten sposób gospodarka traci konkurencyjność i eksport spada – mówi Aleś Alachnowicz.
Deficyt handlowy rósł, a co za tym idzie obniżały się rezerwy walutowe, dodatkowo naruszane przez lawinową wyprzedaż rubli przez zwykłych obywateli. W ciągu pierwszego kwartału tego roku poziom rezerw spadł o 1/4. Nie pomogła nawet emisja obligacji wartych 800 mln euro.
– Władze same doprowadziły do paniki. Gdy na początku roku zagraniczni ekonomiści mówili, że wystarczyłaby 20-proc. dewaluacja rubla, zapewniano, że jej nie będzie. A im częściej zapewniały, tym ludzie mniej wierzyli – zauważa Alachnowicz. W marcu, gdy dewaluacja wydawała się już tylko kwestią czasu, Białorusini wykupili w sumie 768 mln dol. – Na szczęście zdążyłam kupić dolary przed falą paniki. Najpierw pod kantorami pojawiała się młodzież, która dowiedziała się o kłopotach z niezależnych mediów internetowych. Później wieść dotarła też do staruszek – opowiada nam Waleryja, 23-letnia mieszkanka Mińska.
Gdy z kantorów zniknęły dolary, ludzie zaczęli brać kredyty i rzucili się na dobra konsumpcyjne: sprzęt RTV, cukier czy papierosy, co stworzyło drugi po wzroście płac silny bodziec inflacyjny. Najbardziej zdrożały podstawowe artykuły: ziemniaki poszły w górę o 80 proc. Rodzima rzodkiewka jest w sklepach droższa niż kupowane w Afryce kokosy.
Ostatecznie 24 maja władze ogłosiły decyzję o 54-proc. dewaluacji rubla, zbliżając oficjalny kurs (równy 4,9 tys. rubli za dolara) do czarnorynkowego (przekracza 6 tys.). Najwyższa w ostatnim 20-leciu dewaluacja na świecie niewiele dała. Choć ludzi pozbawiono w ekwiwalencie dolarowym niemal połowy oszczędności, sytuacja pod kantorami nie unormowała się. W środę „Nasza Niwa” podawała, że na liście społecznej pod Biełarusbankiem na dworcu w Mińsku widniało jeszcze 710 nazwisk. Limit na osobę to 1 tys. dol., ale w ciągu dnia twardą walutę sprzedały tu zaledwie trzy osoby. W mińskim kantorze przy ul. Jesienina w czwartek dolary kupowali ludzie, którzy do kolejki zapisali się przed Wielkanocą. Pojawił się nawet biznes kolejkowy w postaci babuszek sprzedających czekającym bliny domowej roboty.
O 500-dolarowej pensji nikt już nie myśli. Choć przeciętny Białorusin wciąż zarabia 1,5 mln rubli, nie są one już warte 500 dol., ale najwyżej 300 dol. A może być jeszcze gorzej, bo czarnorynkowy kurs rubla ciągle spada. Dlatego dla Białorusinów zachodnie banknoty pozostają obiektem pożądania. Pojawiły się nawet kryzysowe dowcipy. Oto jeden z nich: Jakie są trzy stopnie białoruskiej biedy? Pierwszy, gdy nie ma pieniędzy. Drugi, gdy naprawdę nie ma pieniędzy. I trzeci, gdy trzeba sprzedać dolary.

Powrót andropowszczyzny

Kryzys sprawił, że nastąpiła zmiana warty przy uchu Łukaszenki. Gdy trwoga, prezydent woli zastosować metody znane mu jeszcze z czasów, gdy kierował kołchozem. Ręczne kierowanie, które nigdy do końca nie zostało odsunięte na boczny tor, znów stało się wszechobecne. Rządowi reformatorzy albo stracili dostęp do głowy państwa, albo po prostu przestali być przez niego słuchani. Nastąpił powrót do czasów Jurija Andropowa i wczesnego Michaiła Gorbaczowa. Ten pierwszy w 1984 r. wpadł na pomysł, że aby wyjść z breżniewowskiego zastoju, wystarczy lepiej pracować. A do pracy ludzi trzeba zmusić rozbudowanym systemem kontroli i ścigania bumelantów. Gorbaczow początkowo kontynuował tę ideę, nazywając ją uskorienijem (ros. przyspieszenie).
Andropowszczyzna bis rozpoczęła się od próby zapanowania nad rynkiem walutowym poprzez kontrole. Władze zakazały importerom kupowania waluty w ilości większej niż 50 tys. euro. Wszelkie transakcje na giełdzie walutowej muszą być zgłaszane z 30-dniowym wyprzedzeniem. Wreszcie zobowiązano eksporterów do sprzedaży części waluty pochodzącej z zysków z handlu zagranicznego po kursie oficjalnym, który w pewnym momencie był o połowę niższy niż realny. Z drugiej strony rozpoczęto batalię o poprawę wydajności i rentowności firm, drastycznie obniżoną wskutek podwyżek cen energii. Zamiast jednak rozszerzyć po prostu obszar funkcjonowania wolnego rynku – jak powinien doradzać premier Miaśnikowicz i jego zastępcy – wzmocniono kontrole i system nakazów. Milicja oraz kontrolerzy odwiedzają zakłady pracy, sprawdzając, co robią ich pracownicy, czy przychodzą na czas do pracy, utrzymują porządek w szafkach. W razie niedociągnięć sypią się mandaty. W Rzeczycy milicja w środku dnia skontrolowała nawet klientów w sklepie spożywczym.
– Milicjanci zamknęli drzwi, spisali każdego, kto był w środku. Wszystkich pytali, czy są gdzieś zatrudnieni. W końcu w telewizji Łukaszenka powiedział, że niezależnie od popularności podobnych metod będziemy sprawdzać, kto gdzie powinien się znajdować – opowiadał „Naszej Niwie” lokalny przedsiębiorca Aleh Szabietnik.
Podobne działania są jednak półśrodkami. 52-proc. dług publiczny sam się nie spłaci, a na jego obsługę potrzeba kolejnych kredytów – i to szybko, bo większa część zadłużenia ma terminy zapadalności między 2012 a 2014 r. Po 19 grudnia pozyskanie pożyczki z Zachodu wydaje się niemożliwe (choć władze liczą na handel więźniami politycznymi). Kredyt może przyznać jedynie Rosja – i przyznała, jednak warunkiem jego udzielenia będzie wyprzedaż najbardziej smakowitych kąsków majątku narodowego: przesyłowego Biełtranshazu, producenta uznanych w krajach rozwijających się traktorów MAZ, potasowego potentata Biełaruśkalij czy obu rafinerii.
Stawką w grze stała się jednak tym razem suwerenność Białorusi. Łukaszenka znalazł się między Scyllą wyprzedaży białoruskich aktywów państwowych a Charybdą natychmiastowego krachu. To pierwsze może przynieść krótkotrwałe wytchnienie, ale jeśli nie pójdą za tym zdecydowane reformy, tylko odsunie wyrok w czasie. W takim wypadku jednak Mińsk straci zdolność samodzielnego kształtowania własnej polityki gospodarczej. Zarazem Baćka naraża się na wściekłość wpływowej frakcji technokratów – wśród nich dyrektorów przedsiębiorstw gotujących się do prywatyzacji zarządzanej przez siebie własności. Przecież to oni mieli prywatyzować, a nie Rosjanie.
Jednak po natychmiastowym krachu nomenklatura nie będzie miała już na czym się uwłaszczać. Sytuacja robi się niewesoła dla prezydenta, jeśli dodać do tego pogłoski o niepokojach w armii.
I tylko państwowa propaganda zdaje się nie zauważać dramatu. Dzień po ogłoszeniu decyzji o dewaluacji prezydencka gazeta „Biełaruś Siegodnia”, zamiast napisać o problemach, na pierwszej stronie wybiła tytuł „Otwierają się nowe perspektywy”. Chodziło akurat o wizytę prezydenta w Kazachstanie. – Ech, trafić by do takiej Białorusi, jaką w telewizji opisują – mówi staruszka z popularnej anegdoty.