Jest nas w istocie o milion mniej. Nas, to znaczy przede wszystkim młodych ludzi, którzy są filarem ZUS. Oznacza to, że rząd prędko stanie przed groźbą niewypłacalności na długo przed założonym terminem. Ostatnio głośno było w mediach o premierze Szwecji Fredriku Reinfeldcie, który zaproponował, żeby obywatele jego kraju pracowali do 75. roku życia. Propozycje przymusowego wydłużenia pracy będą coraz popularniejsze z oczywistej przyczyny – mimo trudności politycznych są najprostsze do przeprowadzenia. Pozostaje tylko zatrudnić kilku ekspertów, którzy ze znawstwem ocenią, ile nas będzie za 20 lat i ileż to powinniśmy pracować, by w ich magicznych równaniach A równało się B. Rząd przy ich pomocy chce nas przekonać, że lepiej od nas wie, kiedy powinniśmy dać sobie spokój z pracą. Na ile te przewidywania są wartościowe? Właśnie… Badania, na których opierała się reforma, były robione 4 lata temu i są już zupełnie przeterminowane. Znów politycy wpadli w pułapkę, jak to ujął kiedyś F.A. Hayek, zgubnej pychy rozumu. Poczucie, że za pomocą kilku równań matematycznych można wywnioskować nasz wiek emerytalny, jest niewiele warte. Wyjściem z impasu nie jest tworzenie kolejnych analiz eksperckich. Trzeba skończyć z fikcjami, że kilkuosobowy zespół ekspercki lepiej radzi sobie z planowaniem nam życia, niż każdy z 37 milionów Polaków z osobna. Nie ma powodu, dla którego człowiek, który uważa swoją sytuację rodzinną za pozwalającą mu przejść na emeryturę kilka lat wcześniej niż sąsiad równolatek, nie miał prawa tak postąpić. Emerytura nadal może być uzależniona od stażu pracy i składek, ale system zapewniałby więcej swobody. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć przyszłego wzrostu demograficznego ani średniej życia, ani wszystkich, indywidualnych życiowych strategii. Wszelkie megawyliczenia są z zasady obarczone megabłędem. Lepiej więcej pozwolić jednostkom jak najwięcej decydować o sobie, niż w popłochu permanentnie korygować pomyłki w reformach i reformach reform przygotowywanych przez naszych wszechwiedzących rządzących.