Wielka Brytania w poszukiwaniu oszczędności zamierza sprywatyzować część usług policyjnych. Łotwa zwolniła co trzeciego urzędnika i zapowiada dalsze odchudzanie. Gruzja całkowicie rozwiązała policję drogową, by wyplenić korupcję. Tymczasem w Polsce porażka na froncie walki z biurokracją jest bodaj jedyną klęską, do której przyznaje się premier Donald Tusk. Jednak administracyjnego raka można wyleczyć albo wyjątkową determinacją, albo metodami na wpół dyktatorskimi.

– Urzędnicy to ocean, to dżungla. Byłem za słaby. Staram się limitować najbliższą okolicę przez zamrożenie płac i etatów. Ale porażka jest bezdyskusyjna. Nie dałem rady – mówił szef rządu przed rokiem na antenie TVN24. Wredy, mimo zapowiedzi 10-proc. redukcji etatów, liczba zatrudnionych wzrosła szybko o 80 tys. Polska należy do unijnej czołówki, jeśli chodzi o przyrost liczby urzędników. Według danych Eurostatu od początku 2008 r. biurokratyczna armia wzrosła o niemal 150 tys. ludzi, przekraczając 1 mln zatrudnionych.

>>> Czytaj też: KE chce powołać unijne centrum ds. walki z cyberprzestępczością

Popularny wśród ekonomistów banał głosi, że kryzys jest zarówno szansą, jak i zagrożeniem. Zmiany w liczbie pracowników administracji publicznej (europejscy statystycy zaliczają do niej także etaty w obronności i sektorze obowiązkowych ubezpieczeń) są tego znakomitą ilustracją. Z jednej strony recesja jest czasem, w którym najłatwiej uzasadnić konieczność bolesnych reform. Z drugiej jednak to czas pokusy. Ciepła posada w urzędzie w momencie, w którym padają prywatne firmy, to wymarzony sposób na przeczekanie kryzysu. Szefowie urzędów są więc pod wzmożoną presją znajomych i kolegów, by znaleźć im stołek, może kiepsko opłacany, ale pewny. Poza tym recesja wywołuje przyrost biedy i przestępczości, a co za tym idzie wzrost zapotrzebowania na usługi policji, sądów lub opieki społecznej. Przy problemach gospodarczych większy jest też opór związków zawodowych przed zwolnieniami. Cypryjscy pracownicy administracji publicznej po ogłoszeniu planów cięć zastrajkowali po raz pierwszy od 15 lat.

Reklama

– W kryzysie ludzie zawsze tulili się do urzędów, a stworzenie etatu dla znajomego prezydenta miasta lub burmistrza to żaden problem – mówił przed miesiącem w rozmowie z DGP dr Stefan Płażek, adwokat z Katedry Prawa Samorządu Terytorialnego Uniwersytetu Jagiellońskiego. W ten sposób w pięciu państwach UE, w tym nad Wisłą, liczba urzędników w czasie kryzysu wzrosła o ponad 10 proc. Węgry, mimo deregulacyjnej retoryki rządu Viktora Orbana, który pokazowo zmniejszył liczbę ministerstw do ośmiu (w Polsce jest ich 18), zajęły niechlubne drugie miejsce. Rekordzistą była jednak Słowacja, która zwiększyła zatrudnienie w urzędach o ponad 21 proc. Tyle, że pod Tatrami ogólna iczba zatrudnionych w tym czasie spadła zaledwie o 1 proc. Pod tym względem najbardziej drastycznym przypadkiem była Hiszpania. Gdy wskutek dramatycznego wzrostu bezrobocia liczba osób mających jakąkolwiek pracę spadła o 11 proc., liczba urzędników zwiększyła się o 14 proc. Jeśli na początku 2008 r. w administracji publicznej pracowało 6 proc. ogółu pracujących Hiszpanów, w drugiej połowie 2011 r. było to niemal 8 proc.

>>> Polecamy: Płace są najwyższe od lat. Cieszmy się, bo niedługo spadną

W tym pierwszym, reformatorskim przypadku najlepiej, jeśli ograniczenie biurokracji nakazuje organ zewnętrzny, np. Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Sprawny PR-owiec może wówczas skierować złość społeczeństwa na instytucję zagraniczną i w ten sposób starać się zachować poparcie dla rządu i zrozumienie dla zmian. Nieprzypadkowo wśród państw, w których zatrudnienie w urzędach spadło najbardziej, niemal w komplecie znalazły się te, które musiały skorzystać z zagranicznej pomocy finansowej, jak Irlandia, Grecja, Łotwa czy Portugalia. Na 27 państw UE 12 przyjęło całościowe programy redukcji zatrudnienia lub co najmniej zamrożenia dotychczasowej liczby etatów, a 22 zamroziło bądź obniżyło płace.

Ateny w omawianym okresie zredukowały liczbę urzędników o 4,6 proc., jednak bezrobocie w tym samym czasie rosło znacznie szybciej, więc procentowo odsetek biurokratów wśród pracującej populacji wzrósł z 8,4 proc. do 8,9 proc. MFW i Komisja Europejska wymusiły co prawda na Grecji znacznie większe cięcia kadry urzędniczej, jednak władzom nie udało się ich przeprowadzić. Nie to, żeby nie chciały. Parlament przeforsował nawet ustawę o redukcji w 2011 r. 30 tys. etatów w sferze budżetowej. Opór materii sprawił, że plan zrealizowano w 3 proc. Gdyby nie tzw. reforma Kallikratesa, w ramach której zmniejszono liczbę gmin z 1033 do 325, ogólna liczba urzędników mogłaby nawet wzrosnąć.

Najlepiej zwolnić i zlikwidować

Niekwestionowanym prymusem jest jednak Łotwa. Kraj, którego dotknął rekordowy 18-proc. spadek PKB, w ciągu zaledwie 12 miesięcy na przełomie 2008 i 2009 r. zredukował zatrudnienie w administracji z 85 tys. do 62 tys. Od tej pory Ryga nie przekroczyła tej granicy. W 2008 r. Łotwa zajmowała piąte miejsce w UE pod względem odsetka osób zatrudnionych w urzędach. Dzisiaj jest na miejscu 22.

Cięcie etatów nie było jedynym elementem drakońskiego planu naprawczego. Program pomocowy, podyktowany przez MFW w zamian za 7,5 mld dol. kredytu, był ekstremalnie kosztowny społecznie: podwyższenie podatków, obniżka emerytur o 10 proc. dla niepracujących emerytów i aż o 1/3 dla pracujących. O połowę obcięto wynagrodzenia kadry uniwersyteckiej i lekarzy. Wydatki na szpitale spadły o 57 proc., przez co przez kraj przetoczyła się największa od 15 lat fala wirusowego zapalenia wątroby typu A, na które zachorowało 3 tys. ludzi. Władze zastanawiały się też nad likwidacją większości ministerstw. – Po co nam MSW, skoro można po prostu podporządkować policję premierowi – zastanawiał się w lipcu 2009 r. anonimowy polityk koalicji rządzącej cytowany przez dziennik „Czas”. Pomysłu ostatecznie nie zrealizowano, bo Łotwa powoli zaczęła odczuwać pozytywne skutki cięć.

Łotysze wzorowali swoją debiurokratyzację na Ukraińcach. Kijów odziedziczył po czasach sowieckich olbrzymią, skostniałą strukturę. Władze szacowały, że liczba urzędników na jednego mieszkańca jest nad Dnieprem trzykrotnie większa niż w Polsce i dwa razy przewyższa odpowiednie wskaźniki dla USA. W 2010 r. po dojściu do władzy prezydent Wiktor Janukowycz uczynił odpowiedzialnym za politykę gospodarczą swojego niedawnego konkurenta, gospodarczego liberała Serhija Tihipkę.

– Należy stworzyć równe warunki dla zachodniego i ukraińskiego biznesu – zapowiadał Tihipko w rozmowie z DGP miesiąc przed objęciem urzędu wicepremiera. – Mam na myśli m.in. zmniejszenie liczby organów kontrolnych, zmniejszenie o co najmniej połowę liczby różnych podatków, których obecnie mamy ponad 90. Takie działania pozwolą ograniczyć korupcję. Powinniśmy też zmniejszyć liczbę licencji i zezwoleń niezbędnych do rozpoczęcia działalności gospodarczej. Musimy rozwiązać ręce biznesowi – zaznaczał. Tihipko podszedł do sprawy mechanicznie: kilka miesięcy po utworzeniu nowego rządu zadecydowano o 30-proc. redukcji zatrudnienia w urzędach administracji centralnej. Rząd ustanowił też limit etatów w poszczególnych instytucjach na poziomie od 35 osób w przypadku czterech najmniejszych agend (w rodzaju kina państwowego) do 2653 pracowników MSW. Według wyliczeń ukraińskich władz miało to przynieść rocznie 1 mld hrywien (390 mln zł) oszczędności.

Największą czystkę przeżyła Państwowa Inspekcja ds. Bezpieczeństwa Transportu Naziemnego. Pod nóż poszło aż 55 proc. etatów. W resortach energetyki, finansów, obrony, rozwoju gospodarczego, spraw wewnętrznych i służbie celnej liczba etatów została zredukowana niemal dokładnie o przykazane 30 proc. Ilościowo najbardziej ucierpieli pracownicy MSW. Na zieloną trawkę poszły 1172 osoby. W jaki sposób typowano osoby do zwolnienia? – Zaczynaliśmy od ludzi w wieku emerytalnym, później wzięliśmy się za niepotrzebnych nam pracowników – opowiadał „Obozriewatielowi” minister energetyki Jurij Bojko. – Poza tym zlikwidowaliśmy część wydziałów, których działalność nie była nam potrzebna. Coś tam zreformowaliśmy. To pozytywne doświadczenie, struktury państwowe nie powinny być rozdęte – dodawał.

Tam, gdzie bezpośrednie wpływy władz centralnych nie sięgały, np. w samorządach, prezydent starał się zagrać na uczuciach. – Zwracam się do nowo wybranych burmistrzów. Szanowni koledzy, popatrzcie na swoje kadry. Proszę was po dobroci, kładąc ręce na sercu, byłoby dobrze, gdybyśmy razem powrócili do stanu liczbowego sprzed pięciu, sześciu lat – mówił Janukowycz na spotkaniu z zarządcami miast, dwuznacznie grożąc problemami, jeśli ci nie przychylą się do prośby.

Pozostając na obszarze postsowieckim, można wskazać, że przykład radykalnej rozprawy z państwowymi kadrami dała Gruzja. Ten kaukaski kraj, jak wiele byłych republik sowieckich, od dawna trawiła korupcja, bo lesna dla obywateli zwłaszcza w kontakcie z drogówką. Gdy do władzy doszedł Micheil Saakaszwili, postanowił wyplenić łapówkarstwo, co miało być przyczynkiem do szerszej reformy, która uczyniła z Gruzji prymusa ultraliberalnych przemian. Do tego stopnia, że unijny komisarz ds. rozszerzenia Sztefan Fuele ostrzegł Tbilisi, że jeśli chce podpisać umowę o stowarzyszeniu z UE, z niektórych, zbyt liberalnych jego zdaniem reform będzie się musiało wycofać.

Saakaszwili cieszył się jednak gigantyczną społeczną legitymacją. Z 96-proc. poparciem tuż po rewolucji róż miał praktycznie absolutną władzę, którą mógł wykorzystać w dowolnym celu. Na pierwszy ogień poszło MSW. Nowo wybrany prezydent postawił policjantom ultimatum: wszyscy zostaną wyrzuceni z pracy, jeśli w ciągu tygodnia nie przestaną wymuszać łapówek. Nie przestali, więc 14-tys. drogówka została z dnia na dzień zlikwidowana, a kilkuset łapówkarzy trafiło po pokazowych procesach na lata do więzień. Przez trzy miesiące w Gruzji nie działała policja drogowa. Przez ten czas wyszkolono nowe kadry. Z 85 tys. pracowników MSW zwolniono 75 tys. Dzięki oszczędnościom płace policjantów skoczyły kilkunastokrotnie, co w połączeniu z drakońskimi karami skutecznie oduczyło stróżów prawa łapownictwa. – Gdybyśmy walczyli z korupcją w białych rękawiczkach, nic byśmy nie osiągnęli – mówił w rozmowie z „Ekonomiczną Prawdą” wiceminister gospodarki Arczil Kekelia. W efekcie zmian przestępczość spadła o 70 proc., a zaufanie do policji wzrosło z 5 proc. do 82 proc.

Resort spraw wewnętrznych posłużył za wzór dla całej administracji. W ciągu kilku lat kadry administracji publicznej skurczyły się kilkunastokrotnie. – W pełni zmieniliśmy mentalność. To nawet nie były reformy, po prostu starliśmy całą naszą biurokrację z powierzchni ziemi – opowiadał ukraińskiej telewizji Inter wiceminister sprawiedliwości Giorgi Waszadze. Zlikwidowano setki rządowych agend, włącznie z sanepidem i inspekcją pożarową. Po części Gruzja poszła śladami dwóch generałów: Augusto Pinocheta, który po obaleniu socjalistów zlikwidował większość utworzonych przez nich urzędów, i Douglasa MacArthura, który po kapitulacji Japonii trzykrotnie rozwiązywał i od nowa rekrutował lokalną policję, aż ta zrozumiała, że czas korupcji się skończył.

Pozostałych sprywatyzować

Wyrzucenie z pracy urzędników nic by jednak nie dało bez daleko idącej deregulacji gospodarki. Wbrew złośliwemu stereotypowi urzędnicy po coś przecież w urzędach siedzą. Saakaszwili postanowił zbudować klasyczne państwo minimum. Dzisiaj założenie firmy trwa najwyżej 13 minut (to granica ustanowiona przez prawo). Załatwienie formalności związanych z kupnem nieruchomości zajmuje trzy dni. Liczba rodzajów działalności gospodarczej wymagających koncesji i licencji spadła z 909 do 144, liczba podatków – z 21 do czterech. Nowych nie można już wprowadzić bez zgody wyrażonej w referendum. Zwiększanie liczby licencji również zostało zakazane. Dzięki czystce wśród urzędników pozostałym można było podnieść pensje. Kilkunastokrotny wzrost poborów sprawia, że do pracy w agendach rządowych idą najlepiej wykształceni, najambitniejsi Gruzini. Efekt? W rankingu Doing Business Gruzja zajęła 16. miejsce w zestawieniu państw najbardziej sprzyjających inwestorom. Polska jest 62.

Inną drogą podążają Brytyjczycy. Spośród unijnej wielkiej piątki to właśnie Londyn zwolnił największą liczbę urzędników. Czystkę rozpoczął jeszcze rząd Gordona Browna. Od początku 2009 r. liczba etatów w administracji publicznej spadła o niemal 300 tys. Przez najbliższe pięć lat liczba urzędników ma się zmniejszyć o kolejne 710 tys. Gdyby tak się stało, czynownicy stanowiliby zaledwie 3,8 proc. ogółu zatrudnionych. Unijnym rekordzistą jest obecnie Finlandia ze wskaźnikiem 4,8 proc. Rząd spodziewa się, że wyrzuceni znajdą zatrudnienie w sektorze prywatnym. Rzeczywiście: w 2011 r. zatrudnienie w budżetówce (to pojęcie szersze niż administracja publiczna) spadło o 270 tys., zaś sektor prywatny stworzył w tym czasie 226 tys. nowych miejsc pracy.

Torysi Davida Camerona idą zaś o krok dalej i część obowiązków państwa zamierzają sprywatyzować. W lutym 2013 r. w dwóch angielskich hrabstwach eksperymentalnie ma zostać wdrożony program, na mocy którego część obowiązków policji przejmą firmy ochroniarskie. Chodzi nie tylko o patrolowanie osiedli czy prowadzenie księgowości, ale nawet prowadzenie śledztw, zatrzymywanie podejrzanych. Prywatni kontrahenci w ciągu siedmiu lat dostaną od 1,5 mld do 3,5 mld funtów (7,4 mld – 17,3 mld zł), zaś uczestniczące w projekcie hrabstwo West Midlands ma zredukować 2764 etaty. Dla części pracowników wypowiedzenie będziwe formalnością. Wielu będzie robić to samo, co dotychczas, tyle że jako pracownicy sektora prywatnego.

Drogą Brytyjczyków podąża Kanada. Pracę straci do 30 tys. spośród 418 tys. ludzi pracujących dla władz federalnych. Zwolnieni dostaną jednak sowite odprawy. Urzędnik z 29-letnim stażem może liczyć na 82-krotność wynagrodzenia. Średnia pensja w sektorze administracji centralnej wynosi ponad 1,1 tys. dolarów kanadyjskich (13,8 tys. zł), a więc w sumie chodzi o niebagatelną kwotę 90,9 tys. miejscowych dolarów (283,6 tys. zł). Osoby z najkrótszym, rocznym stażem otrzymają sześciokrotność miesięcznego wynagrodzenia. Zmiany mają przynieść 86 mln lokalnych dolarów (270 mln zł) oszczędności. Rząd planuje, że część pracowników odejdzie dobrowolnie. – Na miejsce zwalnianych etatów nie przyjmiemy nikogo nowego, chyba że mogłoby to zagrozić kluczowym obszarom działalności państwa – zapewniał minister finansów Blaine Higgs.

Urzędnicy już szykują protesty. Każda tego typu zapowiedź jest bowiem zarazem zapowiedzią konfliktu władz z dużą i wpływową grupą społeczną. Zwycięstwo rządu zależy od determinacji i zdolności przekonania reszty społeczeństwa, że proponowane zmiany są konieczne i korzystne. Wygrywają tylko najsilniejsi.