Pierwszy błogosławiony ekonomista w historii nazywa się Giuseppe Toniolo. Zmarły w 1918 r. Włoch należał po koniec XIX w. do ojców tzw. katolickiej nauki społecznej. Doradzał papieżowi Leonowi XIII w pisaniu słynnej encykliki „Rerum Novarum” (O rzeczach nowych) z 1893 r., w której Watykan w końcu po wielu latach milczenia, przerażony odpływem wiernych w kierunku „bezbożnego” socjalizmu, próbował godzić się z wyzwaniami społecznymi ery industrializacji. Popierał tworzenie związków zawodowych (byle tylko nie „czerwonych”), więcej dni wolnych od pracy, wyższe i bardziej sprawiedliwe pensje oraz powszechny dostęp do kredytów. Pod wpływem Toniolo Stolica Apostolska próbowała też odpowiedzieć na pytanie, co katolik powinien właściwie sądzić o kapitalizmie. To wówczas powstała obowiązująca do dziś wykładnia złotego środka: katolikowi obcy powinien być zarówno otwarty liberalizm oparty na egoizmie i kierowaniu się wyłącznie własnym interesem, jak i centralizacja gospodarki i robienie z państwa nowego złotego cielca.
Czy to jednak nie dziwne, że w liczącej dwa tysiące lat historii Kościoła Toniolo jest dopiero pierwszym ekonomistą wyniesionym do chwały ołtarzy? Św. Tomasza z Akwinu czy św. Pawła można od biedy uznać za myślicieli ekonomicznych. Jednak już w panteonie nowoczesnej ekonomii zdeklarowanych katolików brak: Adam Smith? Anglikanin. Friedman albo Krugman to potomkowie żydowskich imigrantów. Marks wywodził się z rodziny, która porzuciła judaizm dla protestantyzmu. Nawet najbardziej znany polski ekonomista XX w. Oskar Lange był synem ewangelika. Oczywiście poprawność polityczna nakazywałaby zbyć całą tę wyliczankę twierdzeniem, że religia i ekonomia nie mają ze sobą nic wspólnego. Gdybyż to było takie proste.
Prawda jest nieubłagana: katolicy uchodzą za tę społeczność, która z pieniędzmi potrafi obchodzić się najgorzej (gorzej oceniani są tylko muzułmanie, ale im Bóg dał przynajmniej ropę naftową). Weźmy choćby jedną z najważniejszych tez klasyka niemieckiej socjologii Maksa Webera (z 1905 r.): nieprzypadkowo kapitalizm najlepiej rozwinął się tam, gdzie dominuje religia protestancka (USA oraz Europa Północna) w przeciwieństwie do twierdz papizmu, czyli całego południa Starego Kontynentu. Tajemnica tkwi w duchu protestantyzmu: pochwale ciężkiej pracy, dążeniu do nieustannego powiększania majątku oraz kulcie oszczędności. Obie gałęzie chrześcijaństwa wczytują się w inne fragmenty Biblii. Katolik podszyty jest obawą, że „łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogaczowi dostać się do Królestwa Niebieskiego”. Dla spadkobierców Lutra i Kalwina dużo gorszym grzechem jest lenistwo czy bezczynność i zdecydowanie wolą biblijną przypowieść o pannach roztropnych i nierozsądnych.
Teza Webera trzyma się mocno do dziś. I to mimo tego, że była potem wielokrotnie (i nieraz przekonująco) podważana. Brytyjczyk Hector M. Robertson już w latach 50. dowodził, że kapitalizm zakwitł na Wyspach Brytyjskich, ale wymyślili go przecież włoscy kupcy w XIV w. W latach 60. Niemiec Emil Kauder twierdził, że kluczowa we współczesnej ekonomii konstrukcja „użyteczności krańcowej” (nasze subiektywne zadowolenie z każdej kolejnej jednostki konsumowanego dobra jest coraz mniejsze) powstała w twierdzach papizmu Hiszpanii, Francji i Włoszech. I prawdę mówiąc, tylko katolicy mogli ją wymyślić, bo oni zawsze uważali pracę za drogę, a nie – jak protestanci – cel sam w sobie.
Reklama
A może wszystkich pogodzi najnowszy trop sformułowany przez niemieckich badaczy? Według nich sukces krajów protestanckich tkwi nie tyle w etyce, ile w... popularyzacji czytania, która pociągnęła za sobą innowacyjność. W tym sensie Luter faktycznie stworzył przewagę konkurencyjną niemieckiej gospodarki, ale nie przez głoszenie skromnego trybu życia, lecz pionierskie tłumaczenia Biblii z łaciny, tak by słowo Boże mógł przeczytać każdy wierny. Tych opóźnień katolikom nigdy nie udało się odrobić i do dziś na protestanckiej północy Europy czyta się więcej niż na katolickim południu. Jest w tym przekonaniu spory ładunek optymizmu. Społeczeństwo, by się rozwijać, nie musi ani wiary porzucać, ani przechodzić na inną. Wystarczy, że zacznie więcej czytać.
Katolicy obawiają się, że „łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogaczowi wejść do Królestwa Niebieskiego”, spadkobiercy Lutra i Kalwina zdecydowanie wolą przypowieść o pannach roztropnych i nierozsądnych.
ikona lupy />
Rafał Woś, dziennikarz DGP materiały prasowe / DGP