Postanowiłem wykorzystać okazję i zostaliśmy z żoną na kilka dni, żeby zwiedzić Lizbonę i pojechać do Sintry. Turystycznie wyjazd był wspaniały. Sintra to przepiękne tysiącletnie zamki, pałace i parki oraz sklepy z porcelaną dla miłośników skorup, do których zalicza się moja żona. W Lizbonie jeździliśmy stuletnimi malutkimi tramwajami linii 28, polecam jazdę nocną, gdy nie ma ruchu i tramwaj mknie jak szalony po górskich ulicach Lizbony.

W dzień są korki, pojazd sunie wolno, mijając o kilka centymetrów mury kamienic i o milimetry zaparkowane samochody. Nasz kierowca zatrzymał tramwaj i prosił pasażerów, żeby mu mówili, czy się zmieści, czy nie, passa, passa, czy jakoś tak krzyczeli po portugalsku, udało się i kierowca zebrał burzę oklasków. Gdy zwiedzaliśmy miasto w dni powszednie, miałem nieodparte wrażenie, że w Portugalii odczuwa się kryzys. Restauracje puste, ponad połowa stolików wolna, metro, pociąg i tramwaje też puste. Nawet w piątkowy wieczór, gdy wybraliśmy się do restauracji z muzyką fado, gdzie występowała artystka obsypana nagrodami na międzynarodowych festiwalach, gości było niewielu. Hotel, w którym mieszkaliśmy, też był prawie pusty, choć był niedrogi i świetnie położony.

Ceny w restauracjach są podobne do naszych, za to w kawiarniach raczej niskie. Zdumiałem się, gdy w kawiarni z widokiem na przepiękną bazylikę Estrella zapłaciliśmy za ciastko i dwie kawy 2,35 euro. Lizbona nie uporała się z taksówkową mafią, z lotniska do hotelu zapłaciliśmy 20 euro, żeby przekonać się, iż na tej samej drodze powrotnej radio taxi kosztuje niecałe 10 euro. W sobotę pojawiło się w Lizbonie mnóstwo turystów, ale chyba dlatego że odbywał się wielki piknik na placu nad morzem. Ponieważ w centrum Lizbony jest mało trawy, rodziny rozkładały koce i krzesełka na chodniku i tak piknikowały. Każdy kraj ma swoje zwyczaje. W Lizbonie wszyscy jedzą szare ślimaki, zamawiają wielki talerz za 4 euro, popijają piwem lub sangrią i obiad z głowy. W mediach sporo mówiono i pisano o nadchodzących wyborach w Grecji, porównywano poziom długu publicznego krajów PIGS. Podczas wizyty w Lizbonie utwierdziłem się w przekonaniu, że integracja fiskalna strefy euro jest niemożliwa i dopóki tego nie zrozumieją, czeka nas ciężki kryzys finansowy i wieloletnia recesja. W Lizbonie i Sintrze na każdym kroku widać symbole, które przypominają, że Portugalczycy to potomkowie wielkich odkrywców i zdobywców, że mają historię i tradycję wielkiej Portugalii. Jeżeli teraz jacyś smutni panowie w czarnych garniturach i smutne panie w szarych garsonkach wyobrażają sobie, że z wygrzanych welurowych stołków w Brukseli lub Frankurcie będą mówić potomkom Vasco da Gamy na co mogą, a na co nie mogą wydać pieniędzy, to są w błędzie.

Unia fiskalna byłaby możliwa, gdyby ją zawiązać w dobrych czasach, gdy kolektywnie podejmuje się decyzje, na co przeznaczyć budżetowe nadwyżki. Ale obecnie, gdy głównym zadaniem ma być karanie krajów strefy euro za zbyt duże deficyty, próby stworzenia unii fiskalnej skończą się dojściem do władzy partii, które mają antyunijne programy. To może być początek końca Unii Europejskiej, jaką znamy, w tym koniec swobodnego podróżowania w ramach strefy Schengen. Podczas wizyty w tej części Lizbony, gdzie w 2007 r. odbyło się Expo, naszła mnie pewna refleksja. Zbudowano potężną infrastrukturę, mnóstwo nowoczesnych budynków, terenów wystawowych. Gdy tam byliśmy w sobotę po południu, teren przypominał miasto XXI wieku po wybuchu bomby neutronowej. Prawie bez ludzi, od czasu do czasu przemykał jakiś turysta mutant. Pomyślałem sobie, czy podobnie będzie ze stadionami, które zbudowaliśmy na euro.

Reklama