Za tytułową frazą kryje się poważny dylemat, z którym mierzyć się muszą wszystkie rządy próbujące kształtować politykę ekonomiczną. Czy pozwolić gospodarce otwierać się na błogosławieństwa związane z wolnym handlem? Intuicyjna odpowiedź brzmi oczywiście „tak”. Już dwa wieki temu wielki David Ricardo udowodnił przecież, że nawet na handlu między biednymi a bogatymi mogą uczciwie zarobić obie strony. Jego uzupełniana potem wielokrotnie teoria przewag komparatywnych stała się podstawą panującego w zachodnim świecie od dobrych 30 – 40 lat przekonania, że liberalizacja światowego handlu jest rozwiązaniem optymalnym dla wszystkich jego uczestników.
Ale przy bliższym zastanowieniu Ricardiańskie dictum przestaje być już takie oczywiste. Wolny handel oznacza, że w światowej gospodarce akumulują się handlowe nierówności. Polska nie jest na tym polu żadnym wyjątkiem. Od początku lat 90. nadwiślańska gospodarka wykazuje ujemny bilans obrotów handlowych. Najpierw nabijał go import z Zachodu, potem zalew taniej produkcji z krajów rozwijających się. Ma to poważne konsekwencje. Wiele rodzimych towarów przegrywa walkę z bardziej konkurencyjnymi dobrami z importu, a więc w kraju znika wiele miejsc pracy. Tworzy się też negatywna presja na zarobki w innych powiązanych sektorach. To właśnie tytułowy import bezrobocia i „ustalanie krajowych pensji w Pekinie”. Może więc czas na zrewidowanie wolnorynkowej strategii? Może trzeba zacząć chronić miejsca pracy w kraju, tak jak robi to większość krajów bogatego Zachodu (oczywiście się do tego wprost nie przyznając)?
Jednej odpowiedzi na to pytanie oczywiście nie ma. Nie daje jej również Grotkowska. Niewątpliwy wkład autorki polega na tym, że próbuje nałożyć dylematy związane z handlem zagranicznym na realia naszej gospodarki. Koncentrując się na produkcji przemysłowej w okresie transformacji z lat 1995 – 2005, dowodzi, że otwarcie gospodarki i związany z tym deficyt wymiany handlowej faktycznie zniszczyły u nas w owym czasie ponad 800 tys. miejsc pracy. Zwłaszcza wśród pracowników słabo wykwalifikowanych. A jednak – jak pokazuje Grotkowska – otwarcie się opłacało. Odmłodziło i zrestrukturyzowało polską siłę roboczą. Pociągnęło też do góry zarobki tych, którzy pracy nie stracili albo weszli na rynek. No i stworzyło 560 tys. miejsc pracy wokół sektorów, które z kolei eksportują na Zachód (meble, części samochodowe). Kto miał co do tego jakiekolwiek wątpliwości, znajdzie u Grotkowskiej wiele odpowiedzi i potrzebnych argumentów.
Reklama
Lektura książki pozostawia też niestety sporo niedosytu. Należy ubolewać, że autorka nie pokusiła się o analizę, czy negatywne tendencje w obrotach handlowych nie zaszkodzą szybko rozwijającej się polskiej gospodarce również w ciągu następnej dekady. Temat został dotknięty, ale w sposób mało systematyczny i rozrzucony w różnych miejscach książki. No, ale może to już faktycznie temat na osobną publikację. Inny zarzut, którego tak łatwo zbyć się nie da, leży w formule publikacji. „Czy Polska...” to książka akademicka w negatywnym tego słowa znaczeniu. Choć – jak dowiadujemy się z jednej ze stron tytułowych – pracowało nad nią aż trzech (!) redaktorów, żaden nie zadał sobie trudu, by uczynić ją odrobinę bardziej strawną dla zwyczajnego czytelnika. Ale o ekonomii da się przecież pisać bardziej zrozumiale, nie popadając przy tym w nadmierne uproszczenia! Kto nie wierzy, niech poczyta prace naukowe publikowane przez wydziały ekonomiczne uniwersytetów Princeton czy Harvarda. A skoro jest się od kogo uczyć, to może... warto spróbować.
ikona lupy />
Plac Tiananmen, Pekin, Chiny / Bloomberg / Nelson Ching