Do niedawna Słowenia uchodziła za podręcznikowy przykład porządnej gospodarki dla pozostałych krajów z byłego bloku wschodniego. Dziś złe długi szacowane są w tym kraju na 4 mld euro, co stanowi 8 proc. wszystkich aktywów sektora bankowego.

Niewiele mniej niż w przypadku Hiszpanii, która niedawno zwróciła się po unijną pomoc dla swoich instytucji finansowych. Udział toksycznych hiszpańskich aktywów szacowany jest na 8,37 proc., czyli 150 mld euro. Niedawno Komisja Europejska zatwierdziła wdrożenie drugiego pakietu pomocy finansowej udzielonej przez słoweński rząd największemu krajowemu bankowi Nova Ljubljanska Banka (NLB).

Tym razem instytucja kontrolująca aż jedną trzecią rynku bankowego w Słowenii dostała prawie 383 mln euro (ok. 1 proc. PKB). Poprzedni wart 250 mln euro pakiet NLB dostał w marcu ubiegłego roku. W tarapatach są także finanse publiczne Słowenii.

Deficyt budżetowy plasuje się na najwyższym od lat poziomie – 6,4 proc. PKB, ponad dwukrotnie więcej, niż stanowią unijne wymogi. Po to, by zmniejszyć dziurę budżetową, Lublana z jednej strony wprowadza oszczędności (ok. 800 mln euro w tym roku), z drugiej prędko się zadłuża. Od momentu wejścia do strefy euro w 2007 r. dług publiczny Słowenii wzrósł ponad dwukrotnie do 47,6 proc. PKB w ubiegłym roku.

Reklama

W tym roku ma on osiągnąć niemal 55 proc. PKB. Tymczasem koszty zadłużania się na rynkach finansowych dla Lublany osiągają rekordowe pułapy. W ubiegłym miesiącu rentowność słoweńskich obligacji 10-letnich osiągnęła najwyższy pułap od lutego tego roku – 6,1 proc. Pod koniec czerwca krytyczny stan słoweńskich finansów potwierdził także premier Janez Jansa. W jednym z wywiadów przyznał, że nad Słowenią krąży widmo greckiego scenariusza.