Zabawa w chowanego zakończy się tej jesieni. Właśnie wtedy przywódcy Unii Europejskiej przyjmą nowe warunki zatrudnienia pracowników instytucji Wspólnoty. Po pięciu latach uników, procesów sądowych, demagogicznych argumentów i zwykłych oszustw eurokraci wreszcie zostaną przyszpileni. I będą musieli zacisnąć pasa tak samo, jak reszta Europy.
Uposażenia pracowników Komisji Europejskiej, Parlamentu Europejskiego czy sekretariatu Rady UE wprawiają w osłupienie. Sekretarka – zależnie od stażu – może tu liczyć na pensję od 2,76 tys. euro (11,6 tys. zł) brutto miesięcznie do 5,24 tys. euro (22 tys. zł). Źle nie ma też personel pomocniczy: gońcy, kierowcy czy pracownicy ochrony, którzy po kilku latach mogą zarabiać miesięcznie 3,6 tys. euro (15 tys. zł), a więc tyle co w Polsce premier. Ale naprawdę duże pieniądze zarabiają tzw. pracownicy merytoryczni, którzy produkują tysiące nie zawsze potrzebnych raportów i projektów dyrektyw. Największa pula zarezerwowana jest dla dyrektorów i dyrektorów generalnych, z których większość dostała się do pracy w UE nie tylko dzięki własnej wiedzy i umiejętnościom, lecz także mocnemu poparciu władz własnego kraju. W tej kategorii maksymalna pensja wynosi aż 18,3 tys. euro miesięcznie (77,1 tys. zł), do czego, podobnie jak w przypadku wszystkich innych pracowników, dochodzi szereg dodatków, na przykład za życie poza ojczyzną (w wysokości 16 proc. pensji), na dzieci, niepracującą żonę itd. Ale nawet etatowi urzędnicy znacznie niższego szczebla nie mogą narzekać. Większość z nich dostaje co miesiąc (przed opodatkowaniem) 7 – 8 tys. euro, czyli ok. 33 tys. zł.

Finansowa akrobatyka urzędników

W pogrążonej w kryzysie Europie takie stawki zaczęły kłuć w oczy. – Przywódcy Wspólnoty nie mogli wracać ze szczytów z kolejnymi planami cięć budżetowych, a jednocześnie tolerować przywilejów płacowych eurokratów finansowanych z pieniędzy podatników – tłumaczy DGP Marco Incerti z brukselskiego Centrum Europejskich Analiz Politycznych (CEPS).
Reklama
Pierwszy pięścią w stół uderzył David Cameron. Jesienią 2010 roku brytyjski premier wystąpił o „zasadniczą redukcję wydatków na administrację, w tym płace, emerytury i dodatki”. Brukselski establishment odpowiedział, stosując wobec Londynu wypróbowaną strategię: oskarżył go o eurosceptycyzm i podkopywanie podstaw integracji. Tyle że tym razem ta taktyka nie zadziałała. Bo argumenty Camerona podchwycili przywódcy wszystkich ważnych krajów Unii (poza Polską, która ze względu na okres sprawowania prezydencji przez grzeczność nie zajęła stanowiska). – Państwa Unii w odpowiedzi na obecny kryzys podejmują działania, które pogarszają warunki pracy służby cywilnej. Pracownicy instytucji europejskich nie mogą być wykluczeni z tych działań – napisali oburzeni przywódcy Wspólnoty.
I zaczęli od realizacji planu minimum: zamrożenia płac eurokratów. To wywołało jednak wściekłość zainteresowanych. 22 listopada ubiegłego roku ponad tysiąc urzędników przystąpiło do strajku, zaś Komisja Europejska zaskarżyła decyzję do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. I odniosła sukces: na początku roku sędziowie uznali, że niezależnie od tego, czy Europa jest w recesji, czy w rozkwicie, 55 tys. unijnych urzędników należy się 1,7 proc. podwyżki.
To było jednak ich pyrrusowe zwycięstwo. – Przywódcy UE uznali, że konieczna jest radykalna zmiana – mówi DGP Nicolas Veron, ekonomista Instytutu Bruegla w Brukseli. Komisja, mistrzyni negocjacji, szybko dostrzegła swój błąd. Zrozumiała, że jeśli sama nie wyjdzie z inicjatywą zaciśnięcia pasa, wpadnie pod gilotynę inspirowanych przez Camerona radykalnych oszczędności. – Jesteśmy świadomi, jak bolesne oszczędności wprowadzają kraje członkowskie. Dlatego opracowaliśmy plan ograniczenia kosztów funkcjonowania wszystkich instytucji europejskich – mówił nam jesienią zeszłego roku wiceszef Komisji Europejskiej odpowiedzialny za administrację Maros Sefcovic.
Ten plan ukazał małość KE, która od lat wymusza na Grekach, Portugalczykach czy Włochach ostre cięcia wydatków, ale gdy sama musi zacisnąć pasa, sięga po najlepsze wzorce ateńskiej szkoły kreatywnej księgowości, by do tego nie dopuścić.
Sefcovic ocenił, że propozycje KE dadzą do 2020 roku miliard euro oszczędności. Ale tej liczby Rada UE nie tylko nie kupiła, ale specjalnie nie owijając w bawełnę, uznała, że to zwykłe żonglowanie danymi. – Nie jesteśmy przekonani, czy propozycje Komisji zostaną wprowadzone w życie i mamy poważne wątpliwości co do możliwości weryfikacji tych obietnic – napisali w specjalnym liście przedstawiciele przywódców UE.
Trików zastosowanych przez KE jest wiele i dla niewprawnego w unijnych gierkach oka są one trudne do wyłapania. Jeden z nich dotyczy zakończonej w ETS sprawy indeksacji płac eurokratów. Tym razem jednak Rada UE postanowiła, że nie da się więcej robić w konia. Sefcovic zaproponował, aby do obecnego systemu – polegającego na naliczaniu pensji urzędników na podstawie zmiany płac w poprzednim roku w administracji narodowej Belgii, Niemiec, Hiszpanii, Francji, Luksemburga, Włoch, Holandii i Wielkiej Brytanii – dopisać dwa kolejne: Szwecję i Polskę. Dlaczego? Bo Sztokholm oraz Warszawa to jedne z ostatnich miejsc w Europie, w których gospodarka się rozwija, a pensje urzędników nie maleją. – Nie popieramy takiego rozwiązania – odpowiedziała Rada UE. I wypomniała Komisji, że większość państw UE nie stosuje automatycznej indeksacji pensji urzędników, a sama Bruksela wielokrotnie zalecała liberalizację rynku pracy. Tylko, rzecz jasna, nie wobec samej siebie.
W tej sytuacji Komisja sięgnęła po inny chwyt: zamiast zgodzić się na obniżkę płac, zaproponowała, aby oszczędności wypracować poprzez wydłużenie czasu pracy. Od tej pory, argumentował Sefcovic, eurokraci będą siedzieć za biurkiem nie 37,5, ale 40 godzin tygodniowo. A liczba etatów zostanie ograniczona o 5 proc. dzięki niezastępowaniu nowym narybkiem wszystkich pracowników przechodzących na emeryturę. – Ciekawe, jak będzie można sprawdzić, do której urzędnicy zostają w pracy. Dostaną karty do rejestracji, kiedy przyszli i wyszli? – zastanawia się Marco Incerti. Kontrola byłaby tym trudniejsza, że – jak się chwali Komisja – już ponad połowa jej pracowników przeszła na system zatrudnienia flexitime, czyli taki, który pozwala wyjść z biura wcześniej, gdy nie ma co robić, i teoretycznie pozostać dłużej, gdy jest masa roboty.
Ale Rada UE na taki argument złapać się nie dała. I uderzyła tam, gdzie naprawdę boli: po pensjach. Jej propozycje, które najpewniej wejdą w życie do końca roku, zakładają w szczególności odebranie bardzo hojnego (16 proc.) dodatku za rozłąkę. Miałby zostać obniżony do 10 proc., a po pięciu latach pracy w Unii redukowany o 2 punkty procentowe rocznie, aż do zera po 10 latach. – Pracownicy KE powtarzają, że są Europejczykami. Po 10 latach życia w Brukseli chyba już nie targają nimi narodowe sentymenty i konieczność wydawania pieniędzy na ciągłe wizyty w kraju – zwraca uwagę Nicolas Veron.

Sekretarki na pożarcie

Rada UE sięgnęła też do zaleceń Komisji dla Włoch, dotyczących zmiany naliczania emerytur. W przyszłości podstawą wypłaty uposażeń ma być nie pensja z ostatniego (zwykle szczytowego) okresu kariery, lecz średnia z całego okresu pracy dla unijnych instytucji.
Wobec tak zmasowanego ataku europejski establishment – dla ocalenia przywilejów – rzucił na pożarcie brytyjskim oraz niemieckim lwom najbiedniejszych pracowników: sekretarki i personel pomocniczy. Ich pensje, zaproponował Sefcovic, miałyby zostać obcięte o 18 proc. Ale nietknięte pozostałyby wynagrodzenia pracowników na stałych etatach i mających na koncie wiele lat siedzenia za biurkami w Brukseli i Luksemburgu. To byłby dalszy ciąg reformy podjętej w 2004 roku, kiedy oszczędności wymagane w związku z poszerzeniem Unii przez Radę UE zostały zrzucone na nową podklasę „pracowników kontraktowych” i urzędników z dawnych państw komunistycznych.
Ale tym razem przywódcy Unii najprawdopodobniej nie zgodzą się na rozbudowę w Brukseli takiej feudalnej struktury. – Chcielibyśmy, aby powstał system, w którym awans i podwyżki są związane z efektami pracy i zakresem obowiązków, a nie z czasem spędzonym w unijnych instytucjach – punktują przedstawiciele Rady UE. – Przecież to sama KE powtarza, że system zatrudnienia nie może być zamknięty na młodych, że muszą oni mieć takie same możliwości rozwoju, jak ich rodzice – dziwi się Nicolas Veron.
W tej sytuacji brukselskiemu establishmentowi pozostało tylko jedno: sięgnięcie do imponderabiliów. – Nie możemy zejść poniżej pewnego poziomu uposażeń, bo inaczej nie znajdziemy najwyższej klasy specjalistów. Ucierpi na tym Europa – przekonuje Sefcovic. – Czy chodzi o tych samych specjalistów, którzy tak skutecznie zapobiegli kryzysowi w Unii i którzy tak efektywnie od pięciu lat forsują strategię jego przełamania? – mówi nie bez ironii proszący o zachowanie anonimowości dyplomata Rady UE.
Zdaniem KE już teraz warunki pracy w Brukseli są na tyle kiepskie, że trudno znaleźć chętnych z niektórych państw członkowskich, takich jak Szwecja czy Wielka Brytania. Ale jednocześnie w warunkach zatrudnienia Komisja podkreśla, że nie stosuje żadnych „limitów narodowych”, a każdy, niezależnie od tego, z jakiego państwa Unii pochodzi, ma równe szanse.
Jak podaje unijny organ rekrutacji EPSO, w organizowanych dwa razy do roku egzaminach na asystentów (jesień) i pracowników merytorycznych (wiosna) uczestniczy blisko 50 tys. kandydatów, czyli przynajmniej 100 na jedno miejsce. Rzeczywiście warunki pracy w unijnych instytucjach są już na granicy opłacalności i jeśli oszczędnościowa śruba zostanie jeszcze trochę zakręcona, nie będzie komu pracować w Brukseli.