We wtorek przedstawiciele Ministerstwa Edukacji Narodowej spotkali się z samorządowcami i przedstawicielami związków zawodowych nauczycieli. Spotkanie zakończyło się kompromisem wszystkich stron, które ustaliły, że o przyznaniu nauczycielowi urlopu dla poratowania zdrowia decydować będzie lekarz medycyny pracy, a nie, jak dotąd, lekarz rodzinny.

Wielki sukces! Kolejne spotkania będą dotyczyć innych proponowanych zmian w dokumencie zwanym Kartą Nauczyciela. Propozycje obejmują między innymi zwiększenie pensum dydaktycznego, zmiany zasad udzielania urlopów zdrowotnych nauczycielom i tak dalej. Według przeprowadzonego przez Związek Nauczycielska Polskiego sondażu 96 proc. pracowników oświaty poparłoby ewentualną akcję protestacyjną przeciwko proponowanym zmianom.

Ciekawi tylko, czy jeszcze ktoś w tej całej dyskusji pamięta o uczniach.

Ministerstwo raczej nie, bo zajmuje się szukaniem oszczędności. Chyba wszyscy w rządzie i w samorządach zapomnieli, że inwestowanie w edukację jest lokatą o najwyższej stopie zwrotu w długim terminie. Ba! Zdaje się, że zapomnieli, że edukacja to inwestycja kluczowa dla przyszłości państwa, a nie kolejna generująca koszty fanaberia.

Reklama

Związki nauczycieli dawno stwierdziły, że to uczniowie są dla nich – nigdy odwrotnie. Weźmy choćby Związek Nauczycielstwa Polskiego. Jedna z bodaj największych organizacji skupiających belfrów w Polsce w swoim statucie skupia się niemal wyłącznie na samych nauczycielach. W dokumencie ani raz nie występuje słowo „jakość”, a pierwszym z wymienionych celów związku jest „obrona godności, praw i interesów członków ZNP”. Płynie stąd smutny wniosek, że samym nauczycielom nie zależy na poprawie jakości edukacji w Polsce, o ile oni sami będą mieć ciepło i wygodnie.

Cóż, jak do tej pory dbają świetnie o swój interes: jak kiedyś wyliczyło OECD, polski nauczyciel spędza przy tablicy zaledwie dwie godziny i 42 minuty - najmniej ze wszystkich nauczycieli krajów członkowskich organizacji, która zrzesza 34 najlepiej rozwinięte gospodarki świata.

A może rewolucja?

Wiele środowisk politycznych powtarza, że z polską edukacją już gorzej być nie może. Jeśli więc jesteśmy na dnie dlaczego nie spróbować rozwiązań rewolucyjnych?

Spróbujmy zapytać, czy na wynagrodzenie nauczyciela nie powinny wpływać roczne oceny wystawiane im przez samych uczniów? Ktoś powie, że to zbyt rewolucyjne. Ale może taka zasada zwróciłaby uwagę samych nauczycieli na to, że są tylko jednym z etapów edukacyjnego łańcucha pokarmowego, na końcu którego znajdują się uczniowie, którzy zawsze, ale to zawsze, powinni być najważniejsi w każdej dyskusji ocierającej się o system oświaty.

Może też taki system oceniania odebrałby samorządowcom realną władzę nad oświatą w swoim regionie, bo zamiast klucza rodzinno-towarzysko-partyjnego dyrektorami szkół zostawaliby najwyżej ocenieni przez uczniów profesorowie?

Oddanie nadzoru uczniom poprawiłoby także sytuację uczących i paradoksalnie zredukowałoby ilość niepotrzebnej pracy. Zaczęłyby się liczyć prawdziwe kompetencje, a nie zdolność produkowania dokumentów i raportów, które interesują samorządy, a nie obchodzą uczniów.

Wizja utopijna, ale rozbudza wyobraźnię i rozpala nadzieje na solidny system edukacji, nieprawdaż? A ponad wszystko, taki eksperyment myślowy pokazuje, że zmiany wcale nie są nieosiągalne, wystarczy zburzyć barierę w postaci skrajnie ortodoksyjnego myślenia o edukacji.

No dobrze, zacznijmy od małych kroczków: sukcesem byłoby, gdyby na koniec każdego spotkania na temat przywilejów belfrów lub chęci ich odebrania obowiązkowo padało pytanie: A co mają z tego uczniowie?