Amerykanie coraz chętniej rezygnują z kupowania tradycyjnych papierów.
Kryzys jednak nauczył czegoś Amerykanów. Że pieniądze należy rozważnie inwestować. Że obiecywany wielki zysk jest obarczony równie wielkim ryzykiem utraty wszystkiego. Dlatego teraz za oceanem modne stały się ETF-y.
Exchange-traded funds to specjalne fundusze, których jednostki są notowane na giełdzie. Specjalne, bo kierujące nimi instytucje finansowe nie obiecują stosowania wyszukanych strategii, nie chwalą się genialnymi traderami i nie obiecują zysku bez ryzyka. Otwarcie wręcz mówią: dajemy ci, kliencie, fundusz, który ma za zadanie odwzorować zachowanie konkretnego indeksu giełdowego, ceny danego towaru lub surowca. Wartość NYSE spadnie w ciągu roku o 10 proc., stracisz 10 proc., złoto urośnie w 2 lata o 40 proc., zarobisz właśnie tyle.
Jankesom tak bardzo spodobały się tego rodzaju fundusze, że w sierpniu doszło do historycznego wydarzenia. Wartość średnich dziennych obrotów jednostkami ETF odwzorowującymi S&P500 – indeks amerykańskiej giełdy skupiający pół tysiąca największych spółek – zrównała się z wartością obrotu samymi akcjami tychże firm: wyniosła 29 mld dol.

Niskie opłaty

Reklama
Dlaczego Amerykanie polubili ETF-y? Powodów jest kilka. Po pierwsze, by wybrać tradycyjny fundusz inwestycyjny, który będzie zyskowniejszy od giełdy, trzeba mieć dużo szczęścia. – Gdy kupuje się jednostki ETF, znika ryzyko wyboru niewłaściwych spółek do portfela inwestycyjnego – zwraca uwagę Mike Lenhoff, strateg Brewin Dolphin Securities. To kryterium sprawdza się i u nas. Na warszawskim parkiecie są notowane trzy ETF-y firmy Lyxor. Ten odwzorowujący WIG20 od września 2010 r. do końca stycznia 2012 r. okazał się mniej zyskowny tylko od dwóch spośród kilkunastu funduszy inwestycyjnych.
Po drugie, inwestowanie w ETF-y jest bezpieczniejsze niż w akcje konkretnych spółek. – Nabywając jednostki funduszu, inwestor nabywa zdywersyfikowany portfel papierów wartościowych, dzięki czemu ogranicza w istotny sposób część ryzyka związanego z wahaniami na rynku akcji – tłumaczy Tomasz Miziołek prowadzący portal Etf.com.pl.
I w końcu po trzecie: koszty zarządzania. Amerykańskie firmy oferujące ETF-y każą sobie płacić co 12 miesięcy 0,5 proc. średniorocznej wartości aktywów, podczas gdy fundusze akcji pobierają za zarządzanie ok. 1,5 proc. W skali roku 1 proc. nie wydaje się zbyt wielką różnicą, ale w perspektywie kilku lat może ona w znaczący sposób wpłynąć na stopę zwrotu z inwestycji. Dla polskich inwestorów koszty mają jeszcze większe znaczenie: według portalu Analizy Online średnia opłata pobierana za zarządzanie przez polskie fundusze akcji to 3,65 proc. Niektórzy inwestorzy są tego świadomi. Z sondy prowadzonej na portalu Etf.com.pl wynika, że to właśnie niskie koszty zarządzania tego rodzaju funduszami przyciągają do nich klientów. Na pytanie: „Czy inwestując w fundusze ETF, zwracasz uwagę na ich koszty?” 65 proc. uczestników badania odpowiedziało: „zdecydowanie tak”.
Niestety, takich świadomych inwestorów jest w Polsce niewielu. W lipcu obroty funduszami notowanymi na GPW (oprócz wspomnianego są jeszcze Lyxor ETF S&P500 i Lyxor ETF DAX) wyniosły 10,8 mln zł i były o 65 proc. mniejsze niż w czerwcu. Gorszy obrót zanotowano tylko we wrześniu 2011 r., w okresie wręcz fatalnym dla inwestorów giełdowych.
ETF-ami nie bardzo interesują się u nas nie tylko inwestorzy indywidualni, lecz także instytucje finansowe. Pod koniec czerwca fundusze indeksowe były obecne w portfelach sześciu polskich funduszy. – Z kolei otwarte fundusze emerytalne (OFE) nie mogą inwestować w ETF-y zbyt wielu środków, biorąc pod uwagę ograniczenie udziału w ich portfelach inwestycji zagranicznych – wskazuje Robert Raszczyk, analityk DM BZ WBK.

Brak promocji

Dlaczego fundusze indeksowe nie zyskały popularności wśród polskich inwestorów? – Biorąc pod uwagę ich historię na innych rynkach, uważam, że znajdujemy się w okresie zakorzenienia się ETF-ów. Średnio ta faza trwa około 5 lat, więc mamy jeszcze trochę czasu – sądzi Robert Raszczyk.
Problem także w tym, że firma Lyxor nie pomaga zbytnio w promocji notowanych w Warszawie ETF-ów. – Jej polityka informacyjna pozostawia wiele do życzenia – ocenia Miziołek. Najlepszym potwierdzeniem tej oceny jest to, że nie ma ona osoby, która odpowiada za kontakty z mediami, a na zapytania wysłane poprzez formularz umieszczony na stronie internetowej nie reaguje. Ba, nie uświadczy się nawet numeru telefonu do jej polskiej centrali. – Do rozwoju rynku ETF potrzeba zakrojonej na szeroką skalę kampanii edukacyjno-promocyjnej emitentów tych instrumentów, której do tej pory u nas nie było – uważa Raszczyk.
Obydwaj eksperci zwracają też uwagę na utrzymujące się zniechęcenie Polaków do inwestowania na giełdzie. Tymczasem w Ameryce wkładanie pieniędzy w fundusze ETF jest tak naturalne jak dla nas trzymanie ich na dobrze oprocentowanej lokacie. Marcin Dyl, prezes Izby Zarządzających Funduszami i Aktywami, zwraca uwagę, że w naszym kraju z ETF-ów korzystają inwestorzy, dla których są one tylko uzupełnieniem portfela. – Tego rodzaju fundusze prawdopodobnie będą powoli zyskiwać na popularności, ale pozostaną niszą, podobnie jak fundusze alternatywne – uważa Dyl.
Na razie mamy więc sytuację, w której polski rynek ETF o wartości ok. 470 mln dol. znaczy w globalnej skali o wiele mniej niż Polska w wyścigu nowoczesnych zbrojeń. Pod koniec lipca wartość pieniędzy zgromadzonych w funduszach indeksowych na całym świecie sięgnęła najwyższego w historii poziomu 1,5 bln dol. Można by za to kupić potentatów nowoczesnych technologii – firmy Apple i Microsoft, na dokładkę koncern paliwowy Exxon Mobil, a i tak zostałoby jeszcze ok. 256 mld dol. na drobne wydatki. Jak na razie wszystko wskazuje na to, że ETF-y czeka świetlana przyszłość.