37 lat od śmierci gen. Francisca Franco król Juan Carlos znów próbuje ratować ojczyznę. – Najgorsza rzecz, jaką możemy zrobić w trudnych czasach, to podzielić nasze siły i pogłębić dzielące nas różnice – napisał w liście do poddanych. Jednak powody upadku hiszpańskiego cudu gospodarczego w znacznym stopniu zrodziły się w pierwszych latach budowy demokracji, której patronował monarcha.

– Młody Juan Carlos wytyczył kompromisową drogę budowy nowoczesnej Hiszpanii, która była do zaakceptowania zarówno przez frankistowską generalicję, jak i marksistowską lewicę. Dzięki temu kraj uniknął wojny domowej i w ciągu 10 lat z pariasa stał się integralnym członkiem UE. Ceną było jednak zaniechanie wielu strukturalnych reform – mówi DGP Carlos Iglesias Fernandez, politolog na Universidad de Alcala.

Efekt? Hiszpania – stawiana za wzór gospodarczego rozwoju – dziś wyciąga ręce po ratunek. We wtorek policja starła się w Madrycie z manifestantami protestującymi przeciwko dalszym oszczędnościom. Kolejne wieści nie uspokoją ulicy. W budżecie na 2013 rok po raz pierwszy ciężar cięć mają ponieść emeryci, z kolei audyt banków ukazuje ogrom złych długów. Wystąpienie przez Madryt o pomoc do UE to już kwestia tygodni. Taka jest cena zaniechanych reform i błędnych decyzji podejmowanych przez kolejne rządy przez minione cztery dekady.

Reklama

Marazm socjalistów

Po śmierci Franco pod koniec 1975 roku Juan Carlos rozpoczął ostrożny proces demokratyzacji państwa, który na chwilę przerwał wojskowy zamach stanu z lutego 1981 roku. – Ten nieudolny przewrót przeraził społeczeństwo. Większość Hiszpanów doszła do wniosku, że prawica jest niereformowalna i zawsze zachowa nostalgię za frankizmem. Dlatego przez kolejne kilkanaście lat nie było alternatywy dla lewicy, co nie skłaniało jej do podjęcia reform – tłumaczy Fernandez.

Kilka miesięcy później wybory parlamentarne wygrała PSOE, a jej szef Felipe Gonzalez rządził krajem aż do 1996 roku. Jego program był prosty: integracja europejska miała umocnić demokrację w Hiszpanii i uniemożliwić powrót do frankistowskiej przeszłości. Właśnie dlatego Madryt został przyjęty do Unii w ciągu zaledwie pięciu lat, trzy razy szybciej niż Polska. Gonzalez nie był radykałem.

Zgodnie z linią wyznaczoną przez Juana Carlosa nie przystąpił do nacjonalizacji banków i wielkich przedsiębiorstw przemysłowych, aby nie naruszać interesów frankistowskiej elity. Utrzymał także frankistowskie regulacje na rynku pracy, zgodnie z którymi rola związków zawodowych była co prawda niewielka, ale jednocześnie zwolnienie pracowników – praktycznie niemożliwe. – Utrzymywaliśmy system, który zupełnie nie odpowiadał realiom coraz szybciej zmieniającej się globalnej gospodarki – przyznał niedawno Felipe Gonzalez w wywiadzie dla „El Pais”.

Gdy hiszpańska gospodarka została wystawiona na konkurencję „jednolitego rynku”, rachunek za zaniechane reformy zaczęli płacić młodzi. Przedsiębiorcy nie chcieli ich zatrudniać na umowy stałe w obawie, że gdy koniunktura się pogorszy, nie będą mogli ich zwolnić. To sytuacja, która trwa do dziś: w Hiszpanii bez pracy pozostaje 25 proc. osób w wieku produkcyjnym, najwięcej ze wszystkich krajów Unii. Innym reliktem frankizmu, z którym kolejne demokratyczne rządy nigdy do końca się nie gospodarki. – Franco chciał zbudować samowystarczalną gospodarkę, która nie będzie uzależniona od importu.

To jednak spowodowało powstanie gałęzi przemysłu, których utrzymywanie w warunkach otwartej wymiany handlowej nie miało sensu – tłumaczy DGP Jorge Nunez z brukselskiego Centrum Europejskich Analiz Politycznych (CEPS). Taką gałęzią był m.in. przemysł okrętowy. Rozwinięty za cenę ogromnych subwencji państwowych nie musiał dostosowywać się do rosnącej konkurencji, dopóki był chroniony wysokimi cłami. Gdy jednak te zostały zlikwidowane wraz z przystąpieniem Hiszpanii do UE, stocznie nie były w stanie oprzeć się zagranicznej konkurencji. – Słabość hiszpańskiej gospodarki odbija się czkawką do dziś: w wymianie towarowej kraj pozostaje mało konkurencyjny, czego wyrazem jest ogromny deficyt rachunku bieżącego, który u szczytu kryzysu sięgał 10 proc. PKB – wskazuje Nunez. W pierwszych latach po obaleniu frankizmu gwarancją utrzymania demokracji miała być daleko idąca decentralizacja kraju. Już w wyborach w 1977 roku nacjonalistyczne partie w Katalonii i Kraju Basków zdobyły silne poparcie.

Aby zjednać je dla nowego kraju, za przyzwoleniem Juana Carlosa utworzono 17 regionów, a mieszkańców trzech z nich – Basków, Katalończyków i Galicjan – uznano za odrębne narodowości. W wyniku kolejnych reform władze regionów otrzymały bezprecedensowe uprawnienia: dziś aż 40 proc. budżetu leży właśnie w ich rękach, w tym tak kluczowe obszary, jak edukacja i zdrowie. Ale taki układ okazał się też pułapką. – Centrum straciło zdolność skutecznej kontroli regionów. To właśnie tu najbardziej rozwinęły się korupcyjne układy między bankami a lokalną elitą i najszybciej rosło zadłużenie władz publicznych – zwraca uwagę Nunez. Ocenę tę potwierdza Joerg Asmussen, przedstawiciel Niemiec w EBC. Jego zdaniem bez przywrócenia przynajmniej części kontroli Madrytu nad regionami uzdrowienie finansów państwa nie będzie możliwe. Dziś jest już jednak na to za późno.

Regiony zakosztowały w autonomii, a gdy przychodzi do zaciskania pasa, ich przywódcy zwalają winę na rząd centralny. A nawet grożą, że jeśli ich warunki nie zostaną spełnione, po prostu oderwą się od Madrytu. Tak jest w szczególności w Katalonii: szef lokalnego rządu Artur Mas podjął już konsultacje z Brukselą, czy w razie ogłoszenia niepodległości region miałby zagwarantowane członkostwo w UE, czy też musiałby się ponownie o nie ubiegać. Hiszpania miała więcej szczęścia w innym obszarze: integracji europejskiej. Przystąpiła do Unii na trzy lata przed rozpadem komunistycznego bloku wschodniego, gdy ekspansja Wspólnoty koncentrowała się na południu Europy. Gonzalez potrafił znakomicie wykorzystać nowy układ sił, który powstał w Unii po zjednoczeniu Niemiec. Perspektywa powstania 82-milionowego państwa za Renem przeraziła Francję i Wielką Brytanię. Najpierw próbowały zablokować zjednoczenie Niemiec, podejmując negocjacje z ostatnim sekretarzem generalnym KPZR, a gdy to się nie udało, w Paryżu zrodziła się koncepcja wprowadzenia wspólnej waluty, która miała stanowić gwarancję, że Republika Federalna pozostanie związana z Unią. Gonzalez doskonale wiedział, jak bardzo Francuzom zależy na porozumieniu w tej sprawie.

Na szczycie w Maastricht w grudniu 1991 roku wykorzystał przysługujące mu prawo weta i przez wiele godzin blokował porozumienie. Robił to tak długo, aż Paryż i Berlin zgodziły się na utworzenie utworzenie funduszy strukturalnych dla Hiszpanii i pozostałych krajów śródziemnomorskich. W ten sposób na Półwysep Iberyjski popłynęła bezprecedensowa skala subwencji. – Wówczas wydawało się to ogromnym sukcesem, ale patrząc z dzisiejszej perspektywy, można mieć o wiele więcej wątpliwości – uważa Nunez. Z unijnej kasy powstały niezwykle kosztowne inwestycje. Hiszpania ma największą w Europie sieć szybkich kolei, a długość autostrad jest porównywalna z francuskimi i niemieckimi. Ale tak ogromne środki uśpiły kraj.

Serfujący na fali sztucznie pompowanego wzrostu rząd w Madrycie całkowicie stracił zapał do reform, które poprawiłyby konkurencyjność gospodarki. – Bonanza finansowana przez Niemców skończyłaby się ok. 2004 roku wraz z przyjęciem do Unii nowych krajów Europy Środkowej. Było jednak euro, które, tak jak subwencje, okazało się narkotykiem pozwalającym Hiszpanii pozostać na haju – mówi DGP Steen Jakobsen, główny ekonomista Saxo Bank.

Euronarkotyk

Proces tworzenia strefy euro zbiegł się ze zwycięstwem wyborczym w 1996 roku lidera Partido Popular Jose Marii Aznara. Choć minęło 20 lat od śmierci Franco, to nie tylko wielu Hiszpanów, lecz także przywódców Wspólnoty obawiało się, że prawica nie jest zaangażowana w idee demokracji. Dla Aznara nie było lepszego sposobu, aby rozwiązać te wątpliwości, niż przystąpienie do strefy euro.

– Dziś widać, że hiszpańska gospodarka nie była przygotowana na ten krok. Ale wówczas wyjątki czyniono dla wielu krajów, np. Belgia przystąpiła do strefy euro z długiem 130 proc. PKB, choć górny limit wynosił 60 proc. – przypomina Jakobsen. Rolę narkotyku, który napędzał hiszpański wzrost gospodarczy od wprowadzenia euro w 1999 roku, zaczęły pełnić tanie kredyty. Swój udział w boomie budowlanym, który zamiast produkcji i usług napędzał wzrost hiszpańskiej gospodarki, miał także Europejski Bank Centralny. Ponieważ Hiszpania wciąż była na dorobku, a jej wzrost gospodarczy był szybszy niż „jądra” strefy euro, także inflacja była tu większa. Jednak EBC ustalał stopy procentowe pod Niemcy, gdzie ceny rosły wolniej. W konsekwencji realna cena kredytów dla Hiszpanów była jeszcze niższa, niżby to uzasadniały ekonomiczne realia.

To doprowadziło do takiego napompowania rynku nieruchomości, że cena metra kwadratowego w mieszkaniu w bloku na obrzeżach Barcelony przekraczała 4 tys. euro wobec 1,5 tys. euro w porównywalnej nieruchomości w Warszawie. Aznar nie został rozliczony przez wyborców ze swojej polityki. Rok przed elekcją podjął decyzję o udziale Hiszpanii w interwencji w Iraku, co doprowadziło do głębokiego podziału ideologicznego hiszpańskiego społeczeństwa. Mimo to Partido Popular zapewne nie przegrałoby wyborów w 2004 roku, gdyby na trzy dni przed elekcją Al-Kaida nie przeprowadziła na madryckim dworcu Atocha najkrwawszego zamachu w powojennej historii kraju. To zapewniło niespodziewane zwycięstwo młodemu przywódcy PSOE Jose Luis Zapatero. I spowodowało, że w ciągu następnych ośmiu lat Hiszpania zamiast koncentrować się na przełamaniu słabości ekonomicznych, miała uwagę zwróconą w zupełnie innym kierunku.

Kiedy kanclerz Gerhard Schroeder przeprowadzał radykalną reformę systemu zabezpieczeń socjalnych, który miał zmusić Niemców do pracy i uratować finanse publiczne państwa, Zapatero przeforsował legalizację aborcji i związków homoseksualnych. Wybuch kryzysu w 2009 roku wystarczył do wymuszenia zmiany tej polityki. W przeciwieństwie do Irlandii, gdzie nieruchomościowa bańka osiągnęła podobną skalę, Zapatero aż do przegranych wyborów w minionym roku utrzymywał, że banki i gospodarka są zdrowe.

Tym bardziej brutalne było przebudzenie: najwyższe bezrobocie w Europie, 3 mln pustych mieszkań, niespłacalne kredyty, których wartość szacuje się nawet na ćwierć biliona euro. Hiszpanie przez chwilę uwierzyli, że są integralną częścią zachodniej Europy. W 2007 roku Eurostat podawał, że poziom życia w królestwie przewyższa nawet o 5 proc. średnią rozwoju całej UE. Od tego czasu wskaźnik pikuje. Ale przede wszystkim coraz więcej poddanych Juana Carlosa zastanawia się, czy rzeczywiście było kiedyś tak dobrze, czy też było tak tylko na papierze.