Pula kredytów, jakie Polska zaciągnie w międzynarodowych instytucjach finansowych w 2013 r., jest o dwie trzecie wyższa niż w tym roku.
Przedstawiciele Ministerstwa Finansów nie kryją zadowolenia: kredyty z zagranicy, choć są teoretycznie przeznaczane na konkretne przedsięwzięcia – np. budowę dróg – są wygodną formą finansowania walutowych potrzeb pożyczkowych. Wpływają do państwowej kasy zazwyczaj długo po poniesieniu wydatków, które miały sfinansować. To oznacza, że w praktyce można je wykorzystać do bieżącego finansowania państwowej kasy. Resort się cieszy, bo ten typ zadłużania jest relatywnie tani i wygodny.
– Koszt obsługi kredytów jest znacznie niższy od kosztu np. obligacji emitowanych na rynku – mówi Piotr Marczak, dyrektor departamentu długu publicznego MF. I wymienia kolejne zalety: kredyty mogą być udzielane na długi termin i to kredytobiorca wybiera konstrukcję konkretnych instrumentów, np. stałe albo zmienne oprocentowanie, czy formę spłat kapitału, jednorazową albo w ratach.
– Dodatkowo kredyty są formą finansowania pozarynkowego, a więc niezależnego wprost od bieżącej sytuacji i nastrojów inwestorów. Te cechy uzasadniają zwiększanie udziału kredytów z międzynarodowych instytucji finansowych w finansowaniu potrzeb pożyczkowych – dodaje dyrektor Marczak.
Potrzeby finansowania zagranicznego w przyszłym roku wynoszą 6,5 mld euro. Zaciągnięcie kredytów załatwi sfinansowanie jednej trzeciej z nich.
Reklama
Pierwszą transzę kredytu z Europejskiego Banku Inwestycyjnego resort zaciągnie już w styczniu, jej wartość wyniesie ok. 400 mln euro. – Korzystamy przede wszystkim z kredytowania w dwóch instytucjach: w EBI i w Banku Światowym. W EBI zamierzamy pożyczyć w przyszłym roku ok. 1,4 mld euro, w BŚ – 0,8 mld euro – mówi Piotr Marczak.
Niewykluczone, że część przyszłorocznych zagranicznych potrzeb pożyczkowych MF zacznie finansować jeszcze w tym roku, np. sprzedając obligacje za granicą. Dziś ministerstwo opublikuje plan podaży obligacji na czwarty kwartał, być może będzie on uwzględniał emisje zagraniczne. Wiadomo, że resort chce już zacząć zbierać pieniądze na spłaty długu w przyszłym roku. Wstępny plan to sfinansowanie co najmniej 20 proc. przyszłorocznych potrzeb – 145 mld zł. Ale główny ciężar tego weźmie na siebie rynek krajowy.
Najprawdopodobniej ministerstwo – mimo dużego zainteresowania inwestorów – nie wystawi na sprzedaż dużej puli obligacji z oprocentowaniem zależnym od inflacji. To typ papierów, które ostatnio wśród inwestorów cieszą się dużym wzięciem na wielu rynkach. Gracze zakładają bowiem, że inflacja będzie rosła – choćby ze względu na druk dolarów i euro zapowiedziany przez Fed i Europejski Bank Centralny. Poza tym opłaca się je kupować już teraz, bo wskaźnik wzrostu cen jest stosunkowo wysoki, a stopy procentowe niskie.
Jak duże jest zainteresowanie papierami inflacyjnymi, pokazał wrześniowy przetarg organizowany przez MF. Na głównej aukcji popyt zgłoszony przez inwestorów wart był 2,5 mld zł. Jednak ministerstwo sprzedało papiery za jedynie 100 mln zł, a na przetargu dodatkowym za kolejne 500 mln zł. Wyniki dyrektor Marczak komentuje krótko: ministerstwu chodziło o aktualną wycenę rynkową, poza tym z tych samych powodów, dla których ten typ obligacji jest obecnie atrakcyjny dla inwestorów, jest mało atrakcyjny dla samego ministerstwa. – Stąd brak podaży obligacji indeksowanych w ostatnich latach i mała sprzedaż papierów na ostatniej aukcji– tłumaczy dyrektor Marczak. To, czy dalej będziemy je oferować na przetargach, zależy od tego, jak będzie się kształtowała ich wycena względem obligacji stałoprocentowych.