To był silnik Rolls-Royce’a. Nie pochodził z limuzyny tejże marki, lecz z jakiejś maszyny, bodaj budowlanej. Nie jestem w stanie sobie tego dokładnie przypomnieć, gdyż wstrząsającą historię o silniku Rollsa przeczytałem z górą trzydzieści lat temu. A owo urządzenie leżało sobie spokojnie na złomowisku i czekało na swoją kolej w transporcie do huty.
Niby nic specjalnego, nawet konstrukcje tak szlachetnej marki mają swój kres. Tyle że silnik był nowiutki, nieużywany, jeszcze w jakichś fabrycznych skrzyniach. A rzecz działa się przecież w PRL, który na początku lat 80. zaczynał pod względem gospodarczym walić się na całego. „Oto do czego doprowadziła rozrzutność czasów Gierka” – grzmiała ówczesna prasa. I wyjaśniała, że silnik, owszem, sprowadzono z Zachodu za grube dewizy, tylko już w Polsce okazało się, że maszyny, do której można go zamontować, tak właściwie nie ma. I stąd rolls-royce wylądował na złomowisku.
Ten obrazek przypomniał mi się w kontekście 297 mln dol. Tyle właśnie nasze Ministerstwo Finansów przekazało kilka dni temu wierzycielom zrzeszonym w tak zwanym Klubie Londyńskim. Klub ów grupuje banki reprezentujące wierzycieli komercyjnych, z kolei Klub Paryski – wierzycieli rządowych. Informacja o tychże 297 mln została sprzedana jako definitywne rozliczenie się z długami epoki Gierka. Wszystko spłacone. O ile mi zresztą wiadomo, nie jest to do końca prawda, zostały jeszcze drobne zobowiązania wobec rządu Japonii, ale niech tam.
Rolls-royce ze złomowiska powiększył zapewne dług epoki Gierka o jakieś kilkanaście tysięcy dolarów. Kropla w morzu polskiego zadłużenia, które w 1980 r. wynosiło 25,5 mld dol. Przypominam, w 1980 r., kiedy peerelowska gospodarka kompletnie się już rozsypała. Skończyło się to niewypłacalnością PRL, która trwała przez całe lata 80. i dopiero renegocjacja zadłużenia po upadku komunizmu dała Polsce zastrzyk wiarygodności na rynkach finansowych. Dzisiaj być może brzmi to jak ciekawostka, lecz tak do końca ciekawostką nie było. Państwo polskie na Zachodzie mogło kupować wyłącznie za gotówkę, żadne kredytowanie nie wchodziło w grę. Prowadziło to do realnych dramatów, już na przykład za czasów rządu Tadeusza Mazowieckiego nie było za co kupić lekarstw za granicą. Pieniądze znalazły się dosłownie w ostatniej chwili i to tylko dlatego, że spojrzano na nas łaskawszym okiem dzięki postępującym negocjacjom z zachodnimi wierzycielami.
Reklama
Ale wróćmy do Gierka. Zasada działania jego ekipy wydawała się dosyć prosta: zaciągamy długi na Zachodzie, za pieniądze z kredytów unowocześniamy kraj i jego gospodarkę, kupujemy licencję i sprowadzamy technologie. A sprzedając za dewizy gotowe wyroby, spłacimy pożyczki. Proste, tylko zupełnie nie działało. Państwowa gospodarka, nawet nakarmiona dolarami, pozostała skrajnie niewydolna. Produkcja była wyjątkowo podłej jakości, Zachód tego nie chciał. A skąd brać pieniądze na spłatę wcześniej zaciągniętych długów? Z następnych pożyczek, aż na przełomie lat 70. i 80. system padł. I skończyło się peerelowskie życie na kredyt.
Teraz, pod koniec 2012 r., brzmi to dziwnie znajomo. Pominąwszy bowiem wszelkie różnice historyczne i geopolityczne, jesteśmy świadkami końca kolejnej fali europejskiego życia na kredyt. I tak jak raptownie skończyły się złudzenia ekipy Gierka, tak – przede wszystkim na południu Starego Kontynentu – gwałtownie urwało się przekonanie, że jakoś to będzie. Jakoś pożyjemy na kredyt, jakoś go potem spłacimy, w razie czego, żeby ułatwić sprawę, nie przyznając się do pełnego obrazu sytuacji i całości zaciągniętych zobowiązań. Nawiasem mówiąc, takie sztuczki przerastały gierkowskich towarzyszy, jednak ich siermiężność była niczym w porównaniu z obecną inżynierią statystyczno-finansową stosowaną przez chociażby taką Grecję.
Tylko że długi spłacać trzeba. Mniej więcej przez 30 lat Polska regulowała zobowiązania z lat 70. i to mimo wszelkich redukcji i udogodnień wynegocjowanych z Klubami Paryskim i Londyńskim. Grekom i innym krajom południowej Europy beztroskie pożyczanie pieniędzy też będzie odbijało się czkawką przez lata. Zadłużanie się bez trzymanki nigdy nie jest czynnością bezkarną.
Gierek, Grecja – to przykłady odległe. Bardziej przemawiać może to, że ponad 400 mld zł obecnego polskiego długu trzymają zagraniczni inwestorzy. To jednocześnie bardzo dużo i poniekąd mało, gdyż na szczęście zadłużenie naszego kraju utrzymuje się na bezpiecznym poziomie. I niech tak pozostanie, gdyż lekcje państwa, które nie jest w stanie spłacać swoich zobowiązań, już przerabialiśmy. W innych czasach, w innym ustroju, innej rzeczywistości. Ale tak czy inaczej – przyjemne to nie było.
ikona lupy />
Marcin Piasecki, wydawca „Dziennika Gazety Prawnej” / DGP