Amerykanie zgodnie twierdzą, że muszą się teraz skupić na utrzymaniu odzyskanego wzrostu gospodarczego, ponieważ zakłada się, że wzrost jest zawsze dobry. A co jeśli się mylimy?

Biorąc pod uwagę nasze obecne ekonomiczne bolączki i oczywiste potrzeby osób biednych w krajach rozwijających się, wzrost może się wydawać jedynym rozsądnym celem w krótkim terminie. Ale co jeśli w dłuższej perspektywie wzrost gospodarczy ograniczony jest pewnym naturalnym limitem, ponad którym może on wręcz być przeszkodą dla przetrwania ludzkości?

Pomysł ten traktowany był jako herezja za każdym razem, kiedy był przedstawiany. Jako pierwszy zrobił to dwa wieki temu Thomas Malthus, a następnie w latach ’70 XX wieku think tank Club of Rome w publikacji „Granice wzrostu”. Jednak zdarza się, że herezje okazują się prawdą, a ta ma po swojej stronie dość solidną logikę.

Argument ten przybiera różne formy, z których najbardziej przemawia do mnie ta, która skupia się na energii. Nie ma w fizyce nic bardziej fundamentalnego. W słynnym równaniu Einsteina E=mc2 „E” jest siłą życiową, która stoi za każdą czynnością i ruchem. Nie można jej stworzyć ani zniszczyć, co najwyżej zmienić jej formę. Energia z huraganu Sandy nie zniknęła, ale przeistoczyła się w zniszczone budynki, powalone drzewa i ogromne ilości ciepła, które, uwolnione przez deszcze, rozniosło się po wschodniej części Stanów Zjednoczonych.

Zużycie energii

Reklama

Każdy organizm, od bakterii po słonia, uzależniony jest od stałego przepływu energii, dzięki któremu może on zachować swoje funkcje życiowe i oddalić chłodne widmo śmierci. Człowiek nie jest tu wyjątkiem, zarówno indywidualnie, jak i w kolektywie. Ludzie zużywają nieustannie rosnącą ilość energii żeby utrzymać się przy życiu i napędzić rosnącą aktywność gospodarczą. Przez ostatnie trzy stulecia zużycie energii w USA i na całym świecie rosło w średnim tempie około 3 proc. rocznie, co oznacza, że obecnie zużywamy 10 tysięcy razy więcej energii niż 300 lat temu.

Większość ludzi – a już na pewno większość ekonomistów i polityków – zdaje się oczekiwać, że ten wzrost będzie trwał w nieskończoność, a my dzięki technologiom i innowacji będziemy stawali się coraz bogatsi. Wystarczą nam do tego czyste źródła energii – być może zielona rewolucja, albo na przykład ostateczny przełom w pozyskiwaniu energii z reakcji termojądrowej – które zapewnią nam wzrost i dobrobyt.

W tego typu oczekiwaniach ignoruje się jeden ogromny problem – i nie jest nim możliwość wyczerpania się energii. Na dłuższą metę zagrożeniem może być fakt używania zbyt dużej jej ilości, nie ważne skąd uzyskanej. Wynalezienie lub odkrycie nieograniczonego źródła darmowej energii mogłoby skończyć się katastrofą.

Oto dlaczego. Większość energii, której używamy zamienia się w ciepło odchodzące do atmosfery, czego nie można uniknąć. Jeśli ogrzewasz swój dom, ciepło z niego trafi w końcu do atmosfery. Jeśli jedziesz samochodem, ogrzewasz silnik i opony, poruszając po drodze powietrze. Uruchamiając jakąkolwiek maszynę lub fabrykę, tworzysz energię cieplną. Im więcej zużywamy energii, tym bardziej ogrzewa się środowisko.

W tej chwili nie jest to powód do zmartwień. Dynamika ta nie przyczynia się nawet w niewielkim stopniu do zmian klimatycznych. W sumie gromadzimy i używamy jedynie jednej dziesięciotysięcznej części energii, która spływa na nas ze słońca. To mniej niż 1 procent zaburzenia równowagi powiązanej z emisją dwutlenku węgla, który zatrzymuje ciepło w ziemskiej atmosferze.

Wrzenie oceanów

Rozważmy scenariusz, który wydaje się teraz nazbyt optymistyczny: nasze rządy przez kilka najbliższych dekad podejmują działania na rzecz obniżenia poziomów dwutlenku węgla, tak aby do 2050 roku wyeliminować związane z tym zwiększanie się efektu cieplarnianego. W takim przypadku roczny wzrost zużycia energii na poziomie 1 procenta – bardzo powolny z perspektywy historii – wystarczyłby, aby w ciągu około 150 lat zaszły znaczne zmiany klimatyczne – wynika tak z badań naukowców z Newcastle University. Jeśli chcemy, żeby nasza gospodarka w dłuższej perspektywie rosła w tempie około 3 proc. rocznie, przy czym zużycie energii rosłoby o 2-3 proc. rocznie, to kalkulacje sugerują, że nasze oceany zagotowałyby się już po kilku stuleciach.

Oczywiście nie możemy do tego dopuścić. Ale jeśli zużycie energii ma swoje granice, to musi je też mieć wzrost gospodarczy. Jak dotąd nikt nie wynalazł sposobu na rozłączenie tych dwóch spraw. Dane na temat wzrostu gospodarczego i energii zebrane w wielu państwach w latach 1980 – 2003 pokazują, że większe gospodarki zawsze potrzebują większej ilości energii. Jej zużycie nie rośnie jednak tak szybko jak produkcja przemysłowa. Wzór na tę zależność bardzo przypomina pewną zasadę znaną z biologii: duże zwierzęta wykorzystują więcej energii niż te małe, ale z każdym dodatkowym kilogramem efektywność rośnie nieco szybciej. Gospodarki mogą mieć więc coś wspólnego z metabolizmem.

Nie mogąc oczekiwać cudownego rozwodu pomiędzy wzrostem a energią, perspektywy mogą być przerażające. Na Zachodzie gospodarki są zbudowane wokół wzrostu i bez niego upadają. Spowolnienie wzrostu, jeśli – i kiedy – nastąpi, będzie wymagało towarzyszącej mu transformacji fundamentów całej organizacji ekonomicznej. Takiej transformacji nie sposób sobie w tym momencie wyobrazić – te kilka osób, które próbowało, jak na przykład Herman Daly, zwykle spotkało się z ignorancja ze strony większości.

Być może kilku ponadprzeciętnie inteligentnych ekonomistów w miejscach, takich jak Harvard, Chicago czy MIT, próbuje właśnie wyobrazić sobie przyszłość, w której wykroczymy poza wzrost i myśli o tym, jak moglibyśmy przygotować i przeorganizować nasze gospodarki. Mam taką nadzieję.

Mark Buchanan jest fizykiem teoretycznym i autorem książki pt. “The Social Atom: Why the Rich Get Richer, Cheaters Get Caught and Your Neighbor Usually Looks Like You”