Zmiany zachodzą powoli, więc trudno je zauważyć. Ale sprawdzają się pesymistyczne przepowiednie dotyczące przyszłości Wspólnoty.
Ci, którzy w chwili wybuchu kryzysu wieszczyli Unii Europejskiej czarną przyszłość, niewiele się pomylili. Co prawda strefa euro wciąż trwa, ale pozostałe – tak mało optymistyczne – prognozy dotyczące losów Wspólnoty na naszych oczach stają się rzeczywistością. Już w 2009 roku Angela Merkel ostrzegała: nie oczekujmy cudu, bo żadna, nawet najbardziej odważna decyzja polityczna nie przełamie zapaści europejskiej gospodarki. To proces, dodawała kanclerz, rozłożony na co najmniej 10 lat. – Wówczas w tej ocenie była zupełnie odosobniona. Ale widać, że miała rację – mówi DGP Nicolas Veron, ekspert brukselskiego Instytutu Bruegla.
Choć od wybuchu kryzysu mija piąty rok, sytuacja gospodarcza Unii pozostaje fatalna: aż 17 spośród 27 państw znajduje się w recesji. Komisja Europejska przewiduje co prawda odbicie unijnej gospodarki w 2014 roku, ale będzie to wzrost bardzo skromny. W krajach najmocniej dotkniętych zapaścią, jak Hiszpania czy Portugalia, potrzeba będzie przynajmniej pokolenia, aby nadrobić załamanie poziomu życia. Tak długiego czasu UE jednak może nie wytrzymać. Po raz pierwszy od powstania Wspólnota, w przeciwieństwie do strefy euro, może się rozpaść.
Ten scenariusz z każdym miesiącem nabiera coraz konkretniejszych kształtów. – Na przełomie 2008 i 2009 roku sądzono, że wyodrębni się twarde jądro krajów należących do strefy euro, a nawet tylko tych, które w ramach unii walutowej są najbardziej konkurencyjne: Niemiec, Francji, Beneluksu, Austrii oraz Finlandii. Dziś widać, że proces ten przebiega inaczej, jednak ryzyko rozpadu Unii staje się faktem – tłumaczy Cinzia Alcidi z brukselskiego Centrum Europejskich Analiz Politycznych (CEPS). Trudno ocenić, co następuje szybciej: budowa zintegrowanego bloku Eurolandu wokół Niemiec (choć także z udziałem Włoch, Hiszpanii i innych państw południa Europy, czego eksperci pięć lat temu nie przewidzieli), czy też odrywanie się od bloku krajów eurosceptycznych na czele z Wielką Brytanią.

Więksi mogą więcej

Reklama
Trzeba przyznać, że Angela Merkel takiej ewolucji Wspólnoty nie chciała i starała się jej zapobiec. W szczególności zależało jej na utrzymaniu w nowej, bardziej zintegrowanej Unii Polski i innych krajów Europy Środkowej. To państwa, które nie tylko stanowią zaplecze gospodarcze dla Republiki Federalnej (niemieckie koncerny przeniosły tu znaczną część swojej produkcji), lecz także są często cennym sojusznikiem Berlina w Radzie UE, domagając się m.in. reform strukturalnych i odpowiedzialnej polityki budżetowej. To się jednak nie udało. Pod presją rynków przywódcy krajów strefy euro zaczęli w końcu budować zręby odrębnych instytucji dla strefy wspólnego pieniądza: systemu nadzoru bankowego, systemu kontroli polityki fiskalnej, odrębnego budżetu. – Zakładano, że to będzie takie minimum dla zapewnienia sprawnego funkcjonowania strefy euro, ale bez naruszenia podstaw samej Unii Europejskiej. Dziś widać, że było to założenie nierealne – przyznaje Alcidi.
Zagrożony jest w szczególności fundament integracji – jednolity rynek. W krajach, których stan gospodarki wzbudza zaufanie wśród inwestorów, jak Niemcy czy Holandia, koszty pozyskania kredytów przez przedsiębiorców są znacząco kilkakrotnie niższe niż w państwach peryferyjnych. Nie już więc mowy o równych warunkach konkurencji, co Bruksela starała się zapewnić przez ostatnie pięć dekad. Na dodatek przerwano prace nad dyrektywą, która miała zapewnić rzeczywistą swobodę usług w całej Wspólnocie. A regulacje o równej pomocy państwa we wszystkich państwach Unii stoją pod znakiem zapytania: na początku listopada francuski rząd zapowiedział wyłożenie 8 mld euro na pomoc dla Peugeota, nie wywołując tym żadnej reakcji Brukseli.
Z tym jest związana inna porażka integracji: zapewnienie w miarę równomiernego poziomu życia w całej Wspólnocie. Dzięki funduszom strukturalnym, ale także zapewnieniu otwartego dostępu do rynku Unii dla wszystkich podmiotów gospodarczych, rzeczywiście udało się zminimalizować różnice w poziomie życia. Jednym z przykładów jest Grecja, która jeszcze w 2009 roku mogła się pochwalić dochodem na mieszkańca odpowiadającym aż 94 proc. średniej Unii. To było już bardzo blisko tego, co oferowały Niemcy (115 proc.). Ale dziś nożyce między oboma krajami bardzo się rozwarły: w Grecji poziom życia spadł do 75 proc. i jest już podobny do poziomu w Polsce, podczas gdy w Niemczech urósł on do 125 proc. I zgodnie z przewidywaniami ekonomistów dysproporcje te będą w nadchodzących latach jeszcze bardziej rosły. – Taka ewolucja powoduje, że Unia stanie się coraz bardziej niesterowaną organizacją. Interesy krajów członkowskich są coraz bardziej rozbieżne. Podczas gdy Rumuni, Bułgarzy, Grecy czy Portugalczycy będą chcieli zachować podstawy przetrwania dla swoich społeczeństw i będą naciskali na skoncentrowanie w tym obszarze wysiłków Brukseli, Niemcy i Szwedzi położą akcent na ekologiię czy alternatywne źródła energii. To będzie dialog głuchych – uważa Veron.
Sygnały, że tak się dzieje, są już widoczne teraz. W Szwecji, Danii czy Finlandii UE jest coraz częściej postrzegana jako instytucja, do której trzeba dużo dopłacać, ale która w zamian wcale nie robi tego, czego można by po niej oczekiwać (np. buduje zalążki federalnych struktur). Jeśli taka tendencja nie zostanie powstrzymana, w razie ewentualnego wystąpienia z Unii Wielkiej Brytanii jej śladem może pójść kilka najbogatszych krajów północnej Europy.
Na razie na tym etapie jeszcze nie jesteśmy. Ale już teraz kryzys zmiata inne wielkie osiągnięcie integracji, przedmiot zazdrości całego świata przez wiele dekad: europejski model socjalny. Kolejne plany cięć budżetowych, już nie tylko w Hiszpanii czy Grecji, lecz także we Francji czy Wielkiej Brytanii, prowadzą do drastycznego obniżenia zabezpieczeń chorobowych, praw pracowniczych, świadczeń emerytalnych czy pomocy dla bezrobotnych. Rośnie pokolenie młodych ludzi bez perspektyw na stabilną pracę i warunków dla założenia rodziny.
To samo widać także po regulacjach mających chronić środowisko. Unia, która chciała przekonać resztę świata do przyjęcia restrykcyjnych norm emisji dwutlenku węgla i powstrzymania w ten sposób zmian klimatycznych, dała za wygraną. Wycofała się nawet z opłat z tego tytułu dla samolotów lądujących na europejskich lotniskach, przegrywając w ten sposób symboliczną rozgrywkę z Chinami. – Rezygnacja z postulatów ekologicznych i socjalnych bardzo osłabia tożsamość Unii wobec reszty rozwiniętego świata – ostrzega Ulrike Guerot z European Council on Foreign Relations w Berlinie.

Kolosalne straty

W październiku 2008 roku ówczesny prezydent Francji Nicolas Sarkozy w trybie pilnym zaprosił do Pałacu Elizejskiego kanclerz Niemiec, premiera Wielkiej Brytanii i prezesa Europejskiego Banku Centralnego. Mieli w ciągu kilku godzin podjąć decyzje, które uratują europejskie banki przed seryjnym bankructwem. Spotkanie okazało się skuteczne. Ale część analityków ostrzegała wówczas, że będzie ono także niebezpiecznym precedensem. Pominięte zostały bowiem w tej kluczowej sprawie wspólnotowe instytucje, jak Komisja Europejska czy Parlament Europejski.
Dziś te obawy nie tylko się potwierdziły. Nawet proeuropejski tygodnik „Der Spiegel” przyznaje, że centrum decyzyjne Unii przesunęło się z Brukseli do Berlina. Tak się stało drogą eliminacji, nawet nie z powodu szczególnej presji Niemców. Spośród sześciu dużych krajów Unii dwa odpadły z gry z powodu ogromnych kłopotów gospodarczych: Włochy i Hiszpania. Z własnej inicjatywy z debaty sama wykluczyła się Wielka Brytania. A Polska, z powodu wciąż zbyt małego potencjału ekonomicznego oraz braku przynależności do strefy euro, nie może być kluczowym graczem. Przez pewien czas wydawało się, że Europą będzie rządził francusko-niemiecki tandem, słynny „Merkozy”. Ale przynajmniej od wyboru na prezydenta Francji Francois Hollande’a stało się jasne, że i Paryż ma tak duże kłopoty gospodarcze, iż nie jest w stanie jak równy z równym prowadzić z Niemcami europejskiej gry. Na placu boju pozostał więc tylko Berlin.
Skoncentrowana na własnych problemach Europa nie ma już siły, aby zajmować się światem. To kolejne czarne proroctwo, które spełnia się na naszych oczach: upadek wspólnej polityki zagranicznej. Autorytarna ewolucja Ukrainy, dramat Syrii, porzucenie walki o przestrzeganie praw człowieka w Chinach: to tylko niektóre przykłady bezsilności kryzysowej Unii. Skończył się też temat dalszego poszerzenia Wspólnoty: na członkostwo będą już tylko mogły liczyć bałkańskie państwa leżące wewnątrz obszaru Zjednoczonej Europy. Bardziej ambitna oferta członkostwa, przede wszystkim dla krajów byłego ZSRR i dla Turcji, nie jest już przedmiotem poważnych dyskusji.
Pięć lat po wybuchu kryzysu zjednoczona Europa na razie przetrwała. Ale straty są kolosalne: Wspólnota cofnęła się na drodze do integracji do problemów, które wydawały się już rozwiązane 30–40 lat temu. Teraz już nawet optymiści mówią: oby nie było gorzej.