W gruncie rzeczy to przecież było bardzo proste. Miało swoją praprzyczynę w postaci kolorowego, bezrobotnego mieszkańca południowych stanów USA - pisze w felietonie Marcin Piasecki.
Nie mam nic przeciwko kolorowym, bezrobotnym mieszkańcom południowych prowincji Stanów Zjednoczonych, nic jednak nie poradzę, że w literaturze przedmiotu właśnie ktoś taki stał się uosobieniem źródła dzisiejszego kryzysu. Nie biały kołnierzyk z Wall Street, lecz właśnie ledwo wiążący koniec z końcem obywatel USA.
Otóż jeszcze pięć lat temu nie było większego problemu, by człowiek ów dostał całkiem solidny kredyt, którego zabezpieczeniem miała być upatrzona przez niego nieruchomość. To słynne pożyczki subprime, z powodu których posypał się amerykański system finansowy, a w ślad za nim realna gospodarka. I tutaj właśnie ukrywa się prostota kryzysowego mechanizmu. Gigantyczny sektor nieruchomości w USA żył z pożyczonych pieniędzy. Pożyczonych w sposób – delikatnie mówiąc – nieroztropny, właściwie nie do odzyskania. Pomogły w tym Fed, bardzo długo utrzymując stopy procentowe na niskim poziomie, oraz inżynieria finansowa, która do pewnego czasu maskowała beznadziejny wymiar sytuacji. Ale, warto powtórzyć: to było bardzo proste. Gospodarka naoliwiona pożyczonymi na wariata pieniędzmi. To nie mogło się udać.
Nie mogło się udać również w Europie. Tu z kolei zapożyczały się rządy, niespecjalnie przejmując się tym, że te zobowiązania trzeba będzie przecież spłacić. W maskowaniu grozy sytuacji, zwłaszcza w przypadku Grecji, również niezwykle skuteczna okazała się inżynieria finansowa i – by tak rzec – statystyczna. Ale znów: mieliśmy i niestety mamy do czynienia z gospodarkami naoliwionymi pożyczonymi pieniędzmi. Działało. Do czasu.
Piszę o tym wszystkim nie po to, żeby w banalnej wersji przedstawić historię najnowszego kryzysu. Tylko po to, żeby przypomnieć, że jeżeli w wielkiej gospodarce jakieś procesy budzą podejrzenia i niepokój z czysto ludzkiego, zdroworozsądkowego, czyli całkiem prostego punktu widzenia, to najprawdopodobniej owe podejrzenia i niepokój są jak najbardziej uzasadnione. Nawet w okresie świetnej koniunktury. Alan Greenspan kierujący amerykańską Rezerwą Federalną w szczycie bańki internetowej zaczął wypytywać niektórych szefów świetnie wycenianych wówczas sieciowych biznesów, na czym tak właściwie zamierzają zarabiać. Pytanie niespecjalnie wyrafinowane, a jednak często nie uzyskiwał odpowiedzi. I już wtedy Greenspan zaczął przygotowywać się wybuchu dotcomowej bańki. Inna rzecz, że parę lat później intuicji kompletnie mu zabrakło.
Reklama
Podobne, w gruncie rzeczy bardzo proste mechanizmy dotyczą nie tylko gospodarki jako takiej, ale również zachodzą na jej styku z procesami społecznymi i politycznymi. I tutaj musimy z wygrzebującej się z kryzysu Ameryki przenieść się do Polski. Pozornie wszystko jest proste: nasza nieźle prosperująca gospodarka jest w fazie dostawania rykoszetem od słabnącej Europy. Na dobrą sprawę nie wiadomo, jaki będzie poziom spowolnienia ani jak długo ono potrwa. Można tylko zakładać, że kiedy Europa zacznie się podnosić, my również. Na razie mamy całkiem przyjemne dowody zaufania choćby w postaci rekordowo niskich rentowności papierów dłużnych.
Świetnie. Tylko – co trochę może zastanawiać – przy konstruowaniu diagnoz takich jak ta parę linijek wyżej nie bierze się pod uwagę tego, co w ostatnich tygodniach nasila się, a nie słabnie. Mowa o ryzyku politycznym, radykalizacji nastrojów i umacnianiu się populizmu. Nie można bowiem mieć złudzeń, że świat nie widzi chociażby podważania mechanizmów demokratycznych przez czołowych polskich polityków. W tym świat gospodarki. Pytanie tylko, jak mocno zareaguje. A zareaguje wtedy, gdy uzna, że Polsce realnie grozi jakaś forma destabilizacji, jeszcze mocniejszy wybuch populizmu, mniej lub bardziej raptowna zmiana ekipy rządzącej, co w zasadzie w każdym przypadku oznacza, że stery przejmą ludzie, których pomysły gospodarcze znane są w stopniu umiarkowanym. Tak czy inaczej, nie będzie to reakcja przyjemna: dołowanie złotego, wzrost kosztów obsługi długu, utrata części inwestycji zagranicznych i tak dalej.
Szkoda, bo przez ostatnich kilka lat Polska dosyć skutecznie uciekała z szufladki typowego rynku wschodzącego. A przypomnę tylko, że etykietkę takiego rynku dostaje się nie tylko ze względu na niedoskonałości gospodarki, ale również za niedostatki demokracji. A świat jest ułożony w ten sposób, że ci z rynków rozwiniętych mają lepiej od tych, którzy do nich aspirują. Ale nie wierzę, żeby o takich ryzykach pamiętali ci, którzy nawołują do nowych porządków w Polsce. Tylko że ich nawoływania – o ile pójdą jeszcze dalej – przełożą się na świat gospodarki. To takie proste.
ikona lupy />
Marcin Piasecki, wydawca „Dziennika Gazety Prawnej” / DGP