Regionów w Europie, którym marzy się secesja, przybywa. Jednak proza niepodległego życia potrafi być bardzo bolesna, bo nikt nie chce być światowym pariasem. Dlatego nie zobaczymy suwerennych Katalonii, Flandrii, Kraju Basków czy Bawarii.
Ruchów separatystycznych mamy w Europie dostatek. Potencjalny sukces separatystów w postaci ogłoszenia niepodległości byłby jednak dopiero początkiem drogi do własnego, samodzielnego państwa. Drogi, która nie jest usłana różami.
Teoretycznie do powstania państwa wystarczy spełnienie czterech kryteriów, które zawarto w pamiętającej 1933 rok konwencji z Montevideo. Państwo musi mieć stałą ludność, terytorium z określonymi granicami, suwerenną władzę i uznanie międzynarodowe. O trzy pierwsze kwestie nietrudno: gdyby niepodległość ogłosiła warszawska dzielnica Bemowo, miałaby zarówno terytorium (25 km kw. to więcej, niż dysponują Watykan czy Monako), ludność (populację mniejszą niż bemowskie 116 tys. obywateli ma na świecie 18 w pełni uznanych państw), jak i demokratycznie wybrane władze w postaci burmistrza i rady dzielnicy. Gorzej byłoby z uznaniem międzynarodowym.
Świat uznaje secesję, gdy nie grozi to lawiną żądań ze strony innych separatystów. Po pierwsze taką okazję daje dekolonizacja. W Europie z tego tytułu w latach 60. niepodległość uzyskały należące do Wielkiej Brytanii Cypr i Malta. ONZ uznaje, że obecnie na świecie istnieje 16 terytoriów podlegających dekolonizacji, z czego tylko jedno – Gibraltar – leży w Europie. Tyle że akurat niepodległego Gibraltaru raczej nie zobaczymy. Jego mieszkańcom jest dobrze jako poddanym królowej Elżbiety i nie chcą myśleć o zmianie statusu.
Drugi przypadek to rozpad federacji. Państwa powstałe po upadku ZSRR, Jugosławii czy Czechosłowacji nie miały problemu z uznaniem międzynarodowym, bo wcześniej stanowiły tzw. jednostki pierwszego rzędu. Przekładając to na prostszy język, o ile Ukraina została uznana natychmiast, o tyle Czeczenia nie miała na to szans. Ukraina była bowiem „aż” republiką, a Czeczenia „jedynie” republiką autonomiczną w składzie innej republiki sowieckiej – Rosji. Powtórzenie takiego scenariusza jest w Europie możliwe jedynie w przypadku Belgii, o której rozpadzie na Flandrię i Walonię dywaguje się od lat.
Reklama
Trzeci przypadek to dogadanie się z władzami centralnymi. Jeśli te powiedzą „tak”, nikt nie będzie się przecież sprzeciwiał. To kazus Sudanu Południowego, który ogłosił samodzielność w porozumieniu z Sudanem. Dzięki temu w dniu wejścia w życie deklaracji o niepodległości nowy kraj uznawało już 26 państw, a po pięciu dniach Sudan Płd. stał się dumnym 193. członkiem ONZ. W ten sposób niepodległość może uzyskać Szkocja, której władze planują na 2014 rok plebiscyt w tej sprawie. Katalonia nie pasuje do tego schematu. Madryt jej po prostu nie uzna, obawiając się, że do nowego kraju zechcą się też przyłączyć inne, zdominowane przez Katalończyków regiony, jak Baleary czy Walencja. – Niepodległa Katalonia? Po moim i moich kolegów trupie – oświadczył reprezentujący wojskowych płk Francisco Alaman, zaś król Juan Carlos nazwał dążenia katalońskiego premiera Artura Masa mianem pogoni za chimerami.

Życie na garnuszku

Co jeśli separatyści zdecydują się zignorować te zasady? Czeka ich droga przez mękę. Czy słyszeli państwo kiedyś o Somalilandzie? Gdy w 1991 r. bojówki obaliły dyktatora Somalii Maxameda Siyaada Barrego, kraj pogrążył się w chaosie, którego nie udało się poskromić po dziś dzień. Z jednym wyjątkiem w postaci północnego regionu, który ogłosił niepodległość. To właśnie Somaliland. To quasi-państwo istnieje i radzi sobie na tle regionu wzorcowo. Odbywają się tam w miarę demokratyczne wybory, po których przegrani godzą się z porażką i gratulują sukcesu rywalowi, działa prasa, jest dość bezpiecznie. Mimo to nikt Somalilandu za niepodległy kraj nie uznaje. Warunki nie zostały spełnione.
Nie wystarczy nawet silny i wpływowy patron. Kosowo ogłosiło niepodległość w 2008 r. Jego pech polega na tym, że w przeciwieństwie do Bośni i Hercegowiny czy Macedonii nie było republiką w składzie Jugosławii, a tylko serbskim obszarem autonomicznym. Dlatego mimo silnego poparcia Zachodu, w tym Niemiec i USA, Kosowo uznaje mniej niż połowa państw ONZ (do bariery 50 proc. brakuje trzech). Obywatele mają z tym problem, nie wszyscy akceptują ich paszporty czy choćby znaczki pocztowe. Ten ostatni problem nie jest wydumany: listy z Cypru Północnego idą w świat za pośrednictwem sprzymierzonej Turcji (wystarczy dopisać „via Mersin 10, Turkiye”), ludność prorosyjskiego Naddniestrza nakleja na koperty znaczki z Mołdawii.
Załóżmy jednak, że nasza Wolna Republika Bemowa jakimś cudem zdobyła uznanie międzynarodowe, a zielono-czerwona (zgodnie z zasadą weksylologii utworzona z barw obecnych na herbie) flaga dzielnicy dumnie powiewa przed siedzibą ONZ. Trzeba z czegoś żyć. – W świecie zintegrowanej gospodarki nawet małe kraje mogą pozostać zamożne. Pod jednym warunkiem: że zachowają dostęp do znacznie szerszego rynku. Te, którym się to nie udało, jak Autonomia Palestyńska czy Kosowo, są skazane na wegetację – mówi DGP Raul Ramas, ekonomista z Barcelony.
Wystarczy spojrzeć na oderwaną od Gruzji Osetię Południową. Tbilisi granicę z separatystami po prostu odcięło. Od Rosji Osetyjczyków z południa oddzielają wysokie góry, a jedyna droga prowadzi przez tunel i w trakcie zimy jest nieprzejezdna. Lotniska brak, przemysłu też. W efekcie Cchinwali jest skazane na pomoc zagraniczną, a rosyjskie dotacje stanowią 96 proc. budżetu. Państwo może i jest prawie niepodległe, cieszy się nawet niewielkim uznaniem międzynarodowym (poza Rosją niepodległą Osetię Płd. uznają Nauru, Nikaragua, Tuvalu i Wenezuela). Ale czy można w tej sytuacji mówić o suwerenności i swobodzie?
Tymczasem rozwód w którymś z państw unijnych oznacza, że nowy kraj musi od zera starać się o przyjęcie do Unii. Tak przynajmniej, powołując się na prawo międzynarodowe, twierdzi szef Komisji Europejskiej Jose Manuel Barroso. Zachowanie członkostwa w UE jest jednak możliwe jedynie wtedy, gdy do secesji dojdzie za zgodą dotychczasowego rządu centralnego. Samo wszczęcie negocjacji akcesyjnych wymaga bowiem zgody wszystkich 27 państw członkowskich. Z drugiej zaś strony faktyczne usunięcie z Unii oznacza, że państwo traci dostęp nie tylko do jej rynku, lecz także do rynków państw, z którymi UE ma podpisane umowy o wolnym handlu, takich jak Turcja, Maroko czy RPA.
Nie byłby to jedyny cios dla nowo powstałej gospodarki. Od secesjonistów uciekłaby część zarejestrowanych na ich terenie firm. Dotyczy to Szkocji, Bawarii, ale przede wszystkim choroba ta dotknęłaby Katalonię. W Barcelonie koncentruje się 40 proc. hiszpańskiego rynku wydawniczego i 19 z 25 najważniejszych instytutów badawczych Hiszpanii. Największe wydawnictwo świata hiszpańskojęzycznego Planeta już zapowiedziało, że w razie secesji wyniesie się do Madrytu. Nawet FC Barcelona, dusza katalońskiego nacjonalizmu, ogłosiła w takim wypadku chęć pozostania w hiszpańskiej lidze piłkarskiej. Na bojach z Espanyolem i Sabadellem nie da się zarobić tyle, ile na oglądanych na całym świecie klasykach z Realem Madryt.

Zjeść i mieć ciastko

Według szwajcarskiego banku UBS po ogłoszeniu niepodległości Katalonia z miejsca straciłaby niemal 30 proc. PKB. Nawet w czasie afrykańskich wojen domowych tamtejsze gospodarki rzadko tracą więcej. I niewiele zmienia tu to, że region należy do najbogatszych prowincji Hiszpanii. Należy przy tym również do najbardziej zadłużonych, a przez to wymagających pomocy z zewnątrz (w tym roku to 5 mld euro). Gdyby poza zadłużeniem regionu Barcelona przejęła też odpowiadającą wielkości Katalonii część zobowiązań Hiszpanii, od samego urodzenia miałaby blisko ćwierć biliona euro długów, niewiele mniej niż Grecja. Nieco lepszą pozycję miałaby Bawaria, w której poziom życia jest o 13 proc. wyższy niż średnia niemiecka i która tylko w tym roku w ramach niemieckiego janosikowego na biedne regiony kraju (głównie byłej NRD) przekaże 3,4 mld euro. Bogatsi od średniej krajowej są także Flamandowie i Szkoci.
Spadek w postaci długu to tylko początek problemów. – Inwestorzy nie ufają krajom zadłużonym. Bez ich zaufania łatwo stracić płynność finansową i nie mieć środków na utrzymanie tak podstawowych dziedzin, jak administracja publiczna, system emerytalny, ochrona zdrowia czy szkolnictwo – wskazuje w rozmowie z DGP Neil Shearing, ekspert londyńskiego instytutu Capital Economics. Zaufanie inwestorów zmaleje tym bardziej, jeśli nowe państwo zdecyduje się emitować własną walutę. W przypadku Szkocji to najmniejszy problem, ponieważ tamtejsze banki i tak mają prawo emitować własne banknoty, wymienialne z funtami brytyjskimi w stosunku 1:1. Rynki można też spróbować oszukać, pozostając przy euro nawet bez zgody Brukseli. Nie jest to niewykonalne, w ten sam sposób najpierw markę niemiecką, a potem wspólny pieniądz europejski przyjęły Czarnogóra i Kosowo. Bawaria, Korsyka czy włoska Padania miałyby jeszcze łatwiejsze od nich zadanie, bo na rynku i w lokalnych bankach znajduje się wystarczająca masa pieniężna, by normalnie funkcjonować.
Nowo tworzone państwo musi się zmierzyć z jeszcze jednym problemem: podzielić trzeba nie tylko dług, lecz także siły zbrojne oraz majątek zagraniczny. Ukraina wciąż domaga się od Rosji przekazania nieruchomości w 28 państwach. Jedną z nich, siedzibę obecnego przedstawicielstwa handlowego Rosji w Londynie, starała się bezskutecznie uzyskać poprzez brytyjski sąd. – Z naszymi ukraińskimi partnerami znajdujemy się w milczącym konflikcie – przyznawał przed paroma miesiącami przedstawiciel prezydenta Rosji Władimir Kożyn.
Rozpad Belgii wywołałby jeszcze jeden spór: komu ma przypaść Bruksela, nienależąca ani do Flandrii, ani do Walonii. Francuskojęzyczne miasto jest otoczone flamandzkim morzem, stąd powstał nawet pomysł, by uczynić z niego wolne miasto pod zarządem UE. Tak jak Stolica Apostolska rozciąga swoją jurysdykcję nad światowym Kościołem, mając zarazem terytorialne oparcie w Watykanie, tak przewodniczący Herman Van Rompuy mógłby wreszcie nad czymś naprawdę niepodzielnie zapanować.
Innymi słowy pakiet koniecznych do podjęcia działań stojących przed nowym państwem jest tak duży, że powstaje pytanie o sens jakichkolwiek separatystycznych starań na terenie UE. Większość aktywnych separatystów deklaruje zamiar pozostania we Wspólnocie. A zatem większa część prawa w hipotetycznej Wolnej Republice Bemowa i tak pozostałaby bez zmian. Co więcej, co najmniej 70 proc. nowych przepisów wciąż nadchodziłoby z Unii (pomińmy trudności z uzyskaniem ponownego członkostwa w organizacji).
Także dlatego nawet poczucie silnej odrębności od narodu tytularnego nie oznacza automatycznego poparcia dla niepodległości. O ile w Katalonii za secesją opowiada się na razie 57 proc. wyborców, o tyle w Szkocji czy Kraju Basków niepodległości żąda niecałe 30 proc. obywateli. O ile więc tendencje separatystyczne w czasie kryzysu będą się nasilać, o tyle do ogłoszenia prawdziwej secesji jest jeszcze daleka droga. Może to i lepiej. Wyobrażają sobie państwo sytuację, w której nasza piłkarska kadra gra o udział w Euro w jednej grupie z Hiszpanią, Katalonią i Krajem Basków?