Ten prawie 66-letni hamburczyk poprowadzi we wrześniu niemiecką SPD do wyborów parlamentarnych. Ze względu na specyfikę niemieckiej sceny politycznej (w walce o fotel kanclerza liczą się tylko dwie partie: CDU i SPD) tylko on jest w stanie zastąpić Angelę Merkel w roli szefa niemieckiego rządu. Czy ma szanse? Tego właśnie nie wiadomo. Bo ostatnie miesiące w niemieckiej polityce są bardzo dziwne.
Z jednej strony szanse ma spore. Bo jak się Niemcom bliżej przyjrzeć, to wszyscy mają już trochę dosyć Merkel. Prowadzona przez nią od czterech lat koalicja CDU-CSU-FDP uchodzi za najbardziej nieudolny rząd w całej powojennej historii (choć winą za to opinia publiczna zdecydowanie obarcza koalicjantów, a nie panią kanclerz). Cała Europa (przynajmniej ta południowa) już przelała na nią wszystkie swoje kryzysowe żale (czy słusznie, czy nie, to już inna sprawa) i pewnie Berlinowi przydałaby się w stosunkach z resztą kontynentu jakaś nowa twarz. A i sama CDU coraz niechętniej patrzy na swoją szefową, wobec której pojawiają się te same zarzuty, co kiedyś wobec Kohla: że wycina konkurentów, że prowadzi, nie pytając o zdanie, że dryfuje i nie jest w stanie niczego zaryzykować.
Ale z drugiej strony Niemcy jakoś się do Merkel przywiązali. Uważają ją pewnie za gwaranta stabilności (kryzys, oprócz roku 2009, do Niemiec nie zapukał). Dlatego poparcie dla CDU/CSU utrzymuje się ciągle powyżej 30 proc. I na tym zęby łamie jak na razie Peer Steinbrueck. Socjaldemokraci wybrali go sobie na kandydata kilka miesięcy temu. Głównie dlatego, że uchodzi za speca od gospodarki (był ministrem finansów w latach 2005–2009, czyli w czasie uderzenia pierwszej fali kryzysu). Ale Steinbrueck ciągle nie potrafi wrzucić wyższego biegu. Odpierał tylko zarzuty, że po odejściu z ministerstwa finansów częściej niż w Bundestagu (Steinbrueck jest posłem) przemawiał na zaproszenie wielkiego biznesu. I to nie za darmo. To tu, to tam kasując po 25 tys. euro za występ. „To ja muszę parę miesięcy pracować, żeby tyle zarobić” – cytował głosy oburzonej partyjnej bazy w głośnym reportażu „Die Zeit”.
Ostatnio Steinbrueck jakby przyspieszył. Zaprezentował na przykład mocno lewicową propozycję reformy podatkowej wprowadzającej przywrócenie podatku od wielkich majątków (zniesionego w roku 1997), podwyższenie najwyższego progu podatkowego do 49 proc. oraz zwiększenie efektywnego opodatkowania koncernów. „Jeśli zrobi to, co myśli, to zmieni ten kraj” – komentował berliński „Tegesspiegel”. Ci, którzy Steinbrueckowi kibicują, mają nadzieję, że walka z rozwarstwieniem dochodów to ten temat, który pomoże mu dojść we wrześniu do urzędu kanclerskiego. A wtedy mielibyśmy w Europie w dwóch kluczowych stolicach dwa rządy o profilu mocno lewicowym. Ciekawą konfigurację w obliczu oczekiwanego zaostrzenia eurokryzysu w roku 2013.
Reklama
ikona lupy />
Rafał Woś dziennikarz działu życie gospodarcze świat / DGP