Koniec roku nie był dobrym czasem dla niemieckich banków. Tuż przed świętami policja dwa razy przeszukiwała frankfurcką centralę Deutsche Banku. Wcześniej policjanci zagościli też w siedzibie monachijskiego HypoVereinsbanku (HVE). Choć każdy przypadek to osobna historia, łączy je jedno: ważne niemieckie banki miały dopuścić się oszustw, na których niemiecki fiskus stracił grube miliony euro. Zamieszanie szkodzi również typowanemu na przyszłego kanclerza przez opozycyjną SPD Peerowi Steinbrueckowi.

Strippingiem w prawo

Dzięki medialnym publikacjom najwięcej wiemy o domniemanych przekrętach z udziałem bankierów HVE, piątej co do wielkości niemieckiej instytucji kredytowej. W tej sprawie oskarżonych jest również kilka innych osób, m.in. znany ze swoich projektów dobroczynnych berliński miliarder z branży nieruchomości Rafael Roth. Na podstawie dostępnych informacji można już nawet pokusić się o naszkicowanie schematu, przy pomocy którego przez lata przedstawiciele banku mieli okradać budżet państwa.
Pretekstem do przekrętu okazały się wypłaty dywidendy dla akcjonariuszy. Wykorzystano przy tym kilka luk w prawie, które funkcjonowały w Niemczech przez kilka ostatnich lat. Cały system działał na pozór sprawnie. Wypłacając dywidendę, spółka akcyjna sama pomniejszała ją o 25 proc. należnego podatku od zysków kapitałowych. I sama przekazywała tę część urzędowi finansowemu. Akcjonariusz dostawał więc dywidendę netto i poświadczenie, że podatek został odprowadzony. Dopóki sprawa dotyczyła osób prywatnych, wszystko było w porządku. Sprawy komplikowały się dopiero wtedy, gdy właścicielem akcji stawały się firmy, które są zwolnione z obowiązku płacenia takiego podatku. Jest to rozwiązanie obecne w wielu systemach prawnych i podyktowane zdrowym rozsądkiem. Każda firma i tak na końcu zapłaci przecież podatek od swoich wszystkich zysków. Więc to, co zarobiła na dywidendzie, i tak ostatecznie fiskusowi odda. Dlatego prawo daje im możliwość zwrotu 25-procentowego podatku. Wystarczy w tym celu pokazać wydawane razem z dywidendą zaświadczenie.
Reklama
Szansa na przekręt pojawia się jednak, gdy rusza handel zaświadczeniami poprzedzony tzw. strippingiem (tzn. oddzieleniem akcji od dywidendy). Luka w przepisach powodowała wówczas (np. w przypadku krótkiej sprzedaży), że zaświadczenie dotyczące jednej i tej samej dywidendy trafiało w ręce dwóch różnych inwestorów. I obaj zgodnie z prawem mogli pójść do banku i uzyskać zwrot podatku. Jakkolwiek skomplikowanie to brzmi, efekt był piorunująco prosty: w praktyce państwo zwracało dwukrotność, a czasem i wielokrotność tego, co się firmom faktycznie należało. I właśnie tę ścieżkę łatwego zarobku wybrała grupa bankierów i przedsiębiorców ściganych obecnie przez niemiecką prokuraturę.

Państwo winne lukom

Oskarżani dziś bankierzy winą za ten proceder obarczają państwo, twierdząc, że oni tylko znaleźli lukę w istniejącym prawie. Nie jest to jednak takie proste. Bo, jak dowiódł niedawno tygodnik „Die Zeit”, powstaniu i utrzymywaniu przez lata takich luk w prawie towarzyszył niezwykle intensywny lobbing. W efekcie – jak pokazał „Die Zeit” – spory fragment ustawy reformującej tego typu transakcje (z 2007 r.) jest dosłowną kopią propozycji wysłanych przez jedną z organizacji lobbingowych do ministerstwa finansów kilka lat wcześniej. Nic dziwnego, że tamta „reforma” żadnego skutku nie przyniosła. Te publikacje są szczególnie kompromitujące dla opozycyjnej SPD, która szermuje dziś nośnymi w społeczeństwie hasłami rozliczenia banków i bankowców. Bo między 1998 a 2009 r. ministerstwo finansów było właśnie w ich rękach. Przez pewien czas na jego czele stał nawet Peer Steinbrueck, który jest kandydatem socjaldemokratów na kanclerza w wyborach do Bundestagu w 2013 r. Ustawa została w sposób skuteczny poprawiona dopiero w roku... 2012, gdy ministrem finansów był już chadek Wolfgang Schaeuble.